Śmierć na polu truskawek

Na plantacji w hrabstwie Herefordshire powiesiło się dwóch Polaków. Inni pracownicy też mają złe wspomnienia - pisze z Londynu Magda Qandil z Polish Express

Aktualizacja: 02.07.2008 15:10 Publikacja: 02.07.2008 03:50

Śmierć na polu truskawek

Foto: Rzeczpospolita

Red

Pierwszy powiesił się w ubiegły piątek około czwartej nad ranem. Przed piątą wezwano policję. Około dziewiątej rano – drugi. Śledczy nie ujawnią ich danych, dopóki o tragedii nie zostaną powiadomione rodziny w Polsce.Jak udało nam się ustalić, jeden z mężczyzn był w średnim wieku. Drugi to dwudziestokilkulatek. Rebeca Edmonds, rzecznik Brook Farm położonej we wsi Marden w hrabstwie Herefordshire, twierdzi, że to całkowity zbieg okoliczności, że oba samobójstwa zostały popełnione tego samego dnia. – Ofiary się nie znały. Należały do całkowicie odrębnych grup. Mogli się nawet nie spotkać, bo mieszka tu około dwóch i pół tysiąca osób – wyjaśnia. – Wiemy, że obaj mieli problemy w swoich związkach, i tam mogą leżeć przyczyny tragedii – dodaje. Wtóruje jej rzecznik policji w Hereford, największym mieście hrabstwa. – Pomiędzy samobójstwami nie ma najprawdopodobniej żadnej zbieżności – przekonuje Pete Butcher.Innego zdania są jednak Polacy, którzy pracowali na farmie w ostatnich dwóch latach.

Według naszych rozmówców – którzy spędzili tam do trzech miesięcy latem 2006 roku – wielu nadzorców pracy stosuje terror psychiczny. Straszy wyrzuceniem za bramę tych, którzy nie wyrabiają normy (trzy i pół skrzynki truskawek na godzinę). – Wielu Polaków tak załatwili. Do najbliższej wsi jest kilka kilometrów pieszo, a potem ze trzy autobusy do Londynu. Jak ktoś nie zna języka, sam sobie nie poradzi – opowiada 26-letni Wojtek. Dodaje, że ludzie byli przerażeni, że ich wyrzucą. Ale z drugiej strony byli skazani na pozostanie na farmie do końca kontraktu, bo dopiero wtedy pracodawca zapewniał transport do Polski.

– Wszystko jest tam pod całkowitą kontrolą nadzorców. Cały czas trzeba mieć przy sobie kartę z chipem, która jest skanowana, gdy ktoś uzbiera skrzynkę, gdy ktoś wychodzi poza teren farmy lub na nią wraca. Do tego kolczaste ogrodzenie i ochrona – dodaje 36-letni Stanisław, który pracował wówczas z Wojtkiem (obaj pochodzą z tej samej wsi na Podkarpaciu).

Podczas ich pobytu na farmie, w Polsce zmarła żona kolegi, który z nimi pracował – 46-letniego Tadeusza. Nie mógł liczyć na żadną pomoc ze strony nadzorców. – Na mój transport do Londynu złożyli się ludzie, którzy ze mną pracowali. Nikomu nie życzę, żeby trafił na tę farmę – opowiada Tadeusz. – Tam było jak w obozie – podsumowuje Stanisław. W jego ocenie „osoba słaba psychicznie mogła się tym wszystkim załamać”.

Zbieracze truskawek w Brook Farm mieszkają w przyczepach kempingowych. Po pięć, sześć osób w jednej. W upalny letni dzień nie da się w nich wytrzymać, choć to jedyna pora na odpoczynek, bo truskawki zbiera się od czwartej nad ranem do południa. Na kilka tysięcy ludzi jest jeden lekarz. Nieraz zdarzały się awarie wody i prądu.

–Dla wielu ludzi najbardziej frustrujące było jednak, że nie mogli zarobić tyle, ile się spodziewali – dodaje Wojtek. – Gdy skończył się pierwszy wysyp truskawek, ludzie zostali bez zajęcia i bez dochodów. Przy kolejnym było mniej owoców i pracowaliśmy po dwa, trzy dni w tygodniu. Jak wynika z wypowiedzi pracowników, pracodawca (firma S&A Davies – największy producent truskawek w Wielkiej Brytanii) płacił stawkę godzinową pięć i pół funta). Ale tylko tym, którzy wyrobili normę. Ci, którzy się „ociągali”, zarabiali po półtora, dwa funty na godzinę.

Do tego potrącano im z pensji za mieszkanie, za dostęp do rozrywki, za pomoc w wypełnieniu niezbędnych dokumentów, za wizytę u lekarza. „Polacy się stresują, bo po wszystkich odliczeniach na konto przychodzi im mniej niż połowa pensji. Czekają na 200 – 300 funtów, a dostają 120 – 180” – pisze na polonijnym forum internetowym osoba pracująca w tym sezonie na farmie.

„Straszenie pracowników jest tu na porządku dziennym. W lipcu ma zamiar wyjechać stąd około 150 Polaków, ale ci ,co nie mają biletów w obie strony, mają problem” – dodaje.

Pierwszy powiesił się w ubiegły piątek około czwartej nad ranem. Przed piątą wezwano policję. Około dziewiątej rano – drugi. Śledczy nie ujawnią ich danych, dopóki o tragedii nie zostaną powiadomione rodziny w Polsce.Jak udało nam się ustalić, jeden z mężczyzn był w średnim wieku. Drugi to dwudziestokilkulatek. Rebeca Edmonds, rzecznik Brook Farm położonej we wsi Marden w hrabstwie Herefordshire, twierdzi, że to całkowity zbieg okoliczności, że oba samobójstwa zostały popełnione tego samego dnia. – Ofiary się nie znały. Należały do całkowicie odrębnych grup. Mogli się nawet nie spotkać, bo mieszka tu około dwóch i pół tysiąca osób – wyjaśnia. – Wiemy, że obaj mieli problemy w swoich związkach, i tam mogą leżeć przyczyny tragedii – dodaje. Wtóruje jej rzecznik policji w Hereford, największym mieście hrabstwa. – Pomiędzy samobójstwami nie ma najprawdopodobniej żadnej zbieżności – przekonuje Pete Butcher.Innego zdania są jednak Polacy, którzy pracowali na farmie w ostatnich dwóch latach.

Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Materiał Promocyjny
BaseLinker uratuje e-sklep przed przestojem
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 957
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 956
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 955
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 954