– Ameryka zdecydowanie sprzeciwia się zatrzymaniom dysydentów, obrońców praw człowieka i działaczy religijnych przez Chiny – powiedział George W. Bush podczas wizyty w Bangkoku.
Początkowo amerykański prezydent planował wygłoszenie płomiennej pochwały wolności po przylocie do Pekinu, ale zrezygnował, uznając, że zostanie to odebrane jako policzek dla narodu chińskiego. W efekcie Bush, który będzie pierwszym w historii przywódcą USA uczestniczącym w ceremonii otwarcia igrzysk za granicą, postanowił swą krytykę wygłosić w Tajlandii, tuż przed odlotem do Chin.
Pekin zareagował na jego słowa dosyć spokojnie. Rzecznik MSZ Qin Gang stwierdził co prawda, że Chiny zdecydowanie sprzeciwiają się „mieszaniu w wewnętrzne sprawy innych państw pod pretekstem praw człowieka i kwestii religijnych”, dodał jednak, że jego kraj opowiada się za „dialogiem i wymianą opinii”, by „zwiększyć wzajemne zrozumienie”.
Prezydenta Stanów Zjednoczonych w kłopotliwej sytuacji postawić mógł ujawniony wczoraj wieczorem materiał, jaki umieścili w sieci aktywiści Ujgurskiej Islamskiej Partii Turkiestanu. W trwającym blisko sześć minut nagraniu separatyści zapowiedzieli dokonywanie zamachów na obiekty cywilne podczas trwania olimpiady. „Nie wchodźcie do tych samych budynków co Chińczycy” – brzmią ostatnie słowa apelu.
Do stolicy ChRL przybył wczoraj także francuski prezydent Nicolas Sarkozy, który wiosną, po zamieszkach w Tybecie, groził, że nie pojedzie na uroczystość otwarcia. Ostatecznie zmienił zdanie i weźmie udział w inauguracji, ale zamierza wyjechać zaraz po jej zakończeniu. Chińskie media w kółko powtarzały wczoraj jego wypowiedź, że Pekin już teraz zasługuje na złoty medal za przygotowanie igrzysk.