Gdyby nie studia w Polsce, Aleksander Barazienka trafiłby na ławę oskarżonych na początku roku, gdy sądzono resztę oskarżonych w tzw. procesie 14. Prokuratura zarzuciła młodym opozycjonistom zorganizowanie zamieszek w trakcie styczniowych protestów przedsiębiorców przeciw polityce gospodarczej władz. 13 młodych ludzi skazano na kary grzywny i ograniczenia wolności. Najsurowszą (półtora roku kolonii karnej) dostał Andrej Kim. W sierpniu dzięki decyzji prezydenta Aleksandra Łukaszenki wyszedł na wolność.
Gest dyktatora nie był bezinteresowny. Kim odzyskał wolność, bo był na liście więźniów politycznych, których uwolnienia domagała się UE w zamian za zniesienie sankcji wizowych wobec najwyższych urzędników białoruskiej administracji.
Barazienka, gdyby nie studia w Polsce, mógłby już mieć wyrok, a może i więzienie, za sobą. Musiał jednak jechać do Wrocławia na egzaminy. O tym, że jest oskarżony, dowiedział się w Polsce. Na Białorusi rozesłano za nim list gończy. Mimo to postanowił wrócić. 27 października stawił się u śledczego. Tego samego dnia, po przesłuchaniu, trafił za kratki.
Od wyroku sądu w Mińsku zależy dalszy los procesu otwarcia się Europy na reżim Łukaszenki. – Jest oczywiste, iż tę sprawę uważnie śledzą w Europie – ostrzega lider białoruskiej opozycji Aleksander Milinkiewicz. Wczoraj osobiście stawił się w sądzie, by wesprzeć młodego opozycjonistę.