Vaclav Klaus poprosił Parlament Europejski o możliwość wygłoszenia przemówienia na sesji plenarnej. Takie prawo przysługuje głowie państwa sprawującego przewodnictwo w UE, czeski prezydent dostał więc wczoraj pół godziny na zaprezentowanie swojej wizji Europy. Klausa powitała „Oda do radości” – nieoficjalny hymn UE, a europosłowie bili brawo nie jemu, ale przewodniczącemu PE Hansowi-Gertowi Pötteringowi, gdy gratulował Czechom ratyfikacji traktatu lizbońskiego przez niższą izbę parlamentu. Klaus wielokrotnie krytykował ten dokument, choć nie stwierdził jednoznacznie, że go nie podpisze.
Klaus zaczął od stwierdzenia, że nie ma alternatywy dla członkostwa Czech w UE. Potem jednak przypuścił atak na unijne instytucje i drogę integracji europejskiej.
– Mamy do czynienia z błędnym dogmatem o słuszności modelu UE i zakazem jego krytykowania. A przecież Unia w obecnym kształcie przeczy dwóm tysiącom lat własnej historii i zdrowemu rozsądkowi – powiedział. Kwestionował przekonanie, że przyszłością UE jest jej głębsza integracja, ale przede wszystkim krytykował Unię za brak dyskusji. Przekonywał, że w parlamentach narodowych przecież zawsze są ugrupowania prorządowe i opozycja i taki układ jest podstawą demokracji. Tymczasem w Parlamencie Europejskim nie ma takiego podziału, a każdy krytyk obowiązujących rozwiązań instytucjonalnych uważany jest za wroga europejskiej integracji. Porównał tę sytuację do komunizmu, w którym nie było opozycji i nie było też wolności. Tę sytuację określił jako „deficyt demokracji”, który pogłębi się po przyjęciu traktatu lizbońskiego.
Gdy padły te słowa, część eurodeputowanych wstała z miejsc i zaczęła opuszczać salę. Ale Klaus nie zaprzestał porównań do komunizmu. Unijny model gospodarczy nazwał centralnie planowanym.
– W ostatnich miesiącach jest nawet gorzej, bo winę za kryzys błędnie przypisuje się rynkowi. Podczas gdy przyczyną są właśnie ingerencje polityków w mechanizm rynkowy – mówił. Jedynym ratunkiem jest według niego liberalizacja i deregulacja gospodarki.