– Staliśmy w długiej kolejce. Przed chwilą przeszliśmy przez selekcję. Część naszego transportu właśnie poszła do gazu. My mieliśmy żyć. Podchodziliśmy kolejno do więźnia, który tatuował nam numery. Używał zwykłej igły i jakiejś farby czy atramentu. Ja dostałem numer B-14595 – mówi w rozmowie z „Rz” 81-letni Anszel Sieradzki ze Zduńskiej Woli, obecnie mieszkający w Jerozolimie.
Wszystko działo się w sierpniu 1944 roku w Auschwitz. Sieradzki nie znał ludzi, którzy stali w kolejce przed nim i za nim. Nigdy wcześniej nie słyszał o Menachemie Szołowiczu (numer B-14594) oraz braciach Szaulu i Jakowie Zawadzkich (B-14596 i B-14597). Nie spotykali się również w obozie, bo tego samego dnia zostali rozesłani do innych obozowych bloków.
Drugi raz trzech z nich spotkało się w minioną niedzielę, 19 kwietnia 2009 roku w Jerozolimie. – Wszystko zaczęło się od strony internetowej, którą znalazła moja córka. Była na niej opisana historia Sieradzkiego. Gdy ją czytałem, nagle coś mnie tknęło. Odwinąłem rękaw i spojrzałem na swój tatuaż. Ten facet miał numer o jeden wyższy niż mój! – opowiada nam 80-letni Menachem Szołowicz z Łodzi, teraz mieszkający w Hajfie.
[wyimek]Ci czterej byli więźniowie Auschwitz od lat mieszkali w Izraelu, nic o sobie nie wiedząc[/wyimek]
Szołowicz zadzwonił do Sieradzkiego. – Gdy odebrałem telefon, nie mogłem uwierzyć. To, że obaj przetrwaliśmy to piekło i mieszkaliśmy przez tyle lat w Izraelu, nic o sobie nie wiedząc, wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobne – opowiada Sieradzki. Obaj panowie spotkali się w Tel Awiwie. Sprawę opisała lokalna gazeta.