Do stacji przepływu gazu w Bir Abd sabotażyści przyjechali dżipami. Uzbrojeni w automaty, z twarzami zawiniętymi w chusty, przepędzili pracowników. Następnie założyli na instalacji ładunki wybuchowe. Eksplozja była tak potężna, że usłyszeli ją mieszkańcy oaz oddalonych o wiele kilometrów.
W chwilę później do Izraela i Jordanii przestał napływać egipski gaz. Był to już trzeci poważny atak na strategiczny gazociąg od czasu egipskiej rewolucji i obalenia w lutym reżimu Hosniego Mubaraka. – Gdy Izraelczycy mówili, że z egipskiej rewolucji nic dobrego nie wyjdzie, wszyscy patrzyli na nas jak na wariatów – mówi „Rz" izraelski ekspert, prof. Hillel Frisch. – Tymczasem już mamy skutki. W Kairze w siłę rosną islamscy fundamentaliści, a rząd traci kontrolę nad półwyspem Synaj.
Sabotażyści najprawdopodobniej należą do bojówki któregoś z beduińskich plemion. Za czasów Mubaraka porządek na półwyspie utrzymywany był żelazną ręką. Beduini byli brutalnie represjonowani, władzę sprawowali przysłani z Kairu egipscy urzędnicy, a wszelkie próby buntu były ostro tłumione przez wojsko.
– Teraz, gdy dyktatura upadła, władze nie mają głowy do zajmowania się Synajem. Beduini mają więc swoje pięć minut i gotowi są wziąć odwet – podkreśla prof. Hillel Frisch. – Dochodzą do nas informacje o coraz częstszych atakach na siły rządowe.
Zaniepokojony Izrael zdecydował się na ruch bez precedensu. Zgodził się, by 3 tys. egipskich żołnierzy z ciężkim sprzętem obsadziło wschodni Synaj. To teren, który na mocy izraelsko-egipskiego porozumienia zawartego w Camp David w 1978 roku miał pozostać strefą zdemilitaryzowaną.