Usiadłam obok żołnierza, który na pokładzie „siedemnastki" obsługuje jeden z trzech karabinów maszynowych PK. Przy drzwiach mam doskonały widok na okolicę. Lot potrwa ok. 30 minut. Mamy do przebycia jedynie 50 km. Wokół krajobraz iście księżycowy. Żadnych drzew, zieleni. Płaski jak patelnia, szaro - brunatny płaskowyż okalają majaczące w oddali góry. Co pewien czas mijamy szarobure lepianki z gliny. W takich małych domkach, prawie bez okien, otoczonych glinianym murem mieszkają Afgańczycy. Na dziedzińce czasem wychodzą ludzie i przyglądają się śmigłowcom. Lecimy tak nisko, że potrafię rozpoznać, czy jest to kobieta, mężczyzna, czy dziecko.
Większość przestrzeni, którą mijamy, jest niezabudowana - przypomina pustynię, na której nie ma nic oprócz brunatnego piasku. O dziwo, tam właśnie dostrzegłam kilku pasterzy ze stadami kóz. Zastanawiam się, co te zwierzęta jedzą? Wokół jak okiem sięgnąć nie ma nawet jednego źdźbła zielonej trawy.
Po 20 minutach lotu lepianek zaczyna pojawiać się coraz więcej. Zdarzają się nawet zielone poletka i nieliczne wątłe drzewa. Nadal jednak dominuje brudna szarość. Dopiero gdy zbliżamy się do polskiej bazy, okolica nabiera trochę kolorów. Widać białe i zielone kontenery, drewniane domki i czarne drogi między nimi.
Lądujemy. Dziś nie ma czasu na zwiedzanie. Czeka nas kilka spotkań z oficerami z bazy, którzy muszą nam wyjaśnić, jak mamy się zachowywać, by być bezpiecznymi i nie narażać bezpieczeństwa innych.
Ale dziś o 4.00 rano nie byliśmy wcale tacy pewni, że do Ghazni - nazywanej przez polskich żołnierzy „Gazownią" - dotrzemy. Dzień wcześniej odwołano przecież loty, bo była zła pogoda. Gdy wstaliśmy, co prawda było jeszcze ciemno ale drobna mżawka nie wróżyła pięknej słonecznej, a przede wszystkim - jak mawiają piloci - „lotnej" pogody. Nadzieja umiera jednak ostatnia. Spakowani, z hełmami i kamizelkami kuloodpornymi, zameldowaliśmy się przed campem. Wojskowe stary już czekały. Wskoczyliśmy do jednego z nich – drugi był załadowany paletami ze sprzętem. Jedziemy. Na lotnisku w Bagram czekała już na nas wojskowa transportowa CASA. Załadowaliśmy bagaże i czekamy. Pół godziny później okazało się jednak, że start jest przesunięty. "Powtórka z rozrywki" – pomyślałam. Wróciliśmy do campu. - A pani jeszcze u nas... – uśmiecha się ironicznie jeden z żołnierzy. - To już chyba zostaniecie z nami, co? - pyta.