Żołnierze syryjskiego dyktatora Baszara Asada przez kilka godzin bombardowali miasto Homs. Szacuje się, że od artyleryjskich pocisków zginęło co najmniej 300 osób. Był to więc najkrwawszy incydent od 11 miesięcy, gdy w Syrii wybuchło prodemokratyczne powstanie.
Według działających w tym kraju organizacji pozarządowych dokładna liczba ofiar była trudna do ustalenia. Wiele osób w krytycznym stanie nie zostało bowiem zabranych do przepełnionych szpitali, lecz było leczonych w domach. Wczoraj wciąż przeszukiwano też jeszcze ruiny zrównanych z ziemią domów w poszukiwaniu kolejnych zabitych i rannych.
Mieszkańcy Homs – trzeciego pod względem wielkości miasta w Syrii, które podzielone jest niemal po równo na lojalnych wobec krwawego reżimu alawitów oraz przeciwnych dyktatorowi sunnitów – są w szoku. – Użyli moździerzy przeciw cywilom – opowiadał Fadi cytowany przez „The Observer". – Kiedy aresztowali ludzi, mogliśmy jeszcze to zrozumieć, nawet znaleźć tego uzasadnienie. Ale tym razem nie – dodał.
Inni opowiadają, że na ulicach Homs wciąż leżą ludzkie szczątki. Wiele osób szuka zaś sposobu na przechowanie ciał zabitych, bo są zbyt przerażeni, aby wyjść na ulice i próbować je pogrzebać. – Robią nam takie rzeczy, ponieważ wiedzą, że świat zbyt się boi, aby interweniować – opowiadał inny mieszkaniec Homs, Walid. – Nie wiem, czy słyszeliście o zbrodniach, jakich dokonywano podczas II wojny światowej. Możecie tutaj zobaczyć takie same – opowiadał „Financial Times" jeden z demokratycznych aktywistów.
Krwawy atak na miasto potępił prezydent USA Barack Obama, który oskarżył syryjskie władze o „wymordowanie setek własnych obywateli, w tym kobiet i dzieci" i wezwał wspólnotę międzynarodową do współpracy w celu odsunięcia od władzy krwawego dyktatora. Szef francuskiej dyplomacji Alain Juppé nazwał zaś masakrę w Homs „zbrodnią przeciw ludzkości".