Korespondencja z Nowego Jorku
W trakcie debaty na University of Denver Romney przez półtorej godziny atakował Obamę w dyskusji poświęconej wewnętrznym problemom Ameryki – tworzeniu miejsc pracy, naprawie gospodarki, ograniczaniu deficytu budżetowego i służbie zdrowia. Wypadł nadspodziewanie dobrze, co wykazały pierwsze sondaże przeprowadzone na gorąco. Na trzech statystycznych Amerykanów spośród ponad 60 milionów widzów oglądających debatę dwóch wskazało go jako zwycięzcę.
Romney potrzebował tego sukcesu jak powietrza. Zaczął wyraźnie tracić do Obamy w sondażach, a co gorsza, utrzymujący się od kilkunastu dni trend był wyraźnie spadkowy. Romney nie mógł się otrząsnąć po wpadce z upublicznieniem nagrania z zamkniętego spotkania ze sponsorami Partii Republikańskiej, na którym mówi, że 47 procent elektoratu i tak zagłosuje na demokratę, bo jest uzależnione od opieki państwa. Podczas kampanii Barack Obama nie nawiązał do tego tematu, co liberalni komentatorzy wypomnieli mu jako błąd.
Całkiem inny Romney
Amerykanie, którzy nie mniej niż na słowa zwracają uwagę na wizerunek kandydatów, zobaczyli zupełnie innego Romneya niż podczas debat prawyborczych – pewnego siebie, uśmiechniętego, rzucającego anegdotami i spokojnie punktującego przeciwnika. Obama – odwrotnie, jego mowa ciała wskazywała często, że chciałby się znajdować w zupełnie innym miejscu.
„Romney okazał się bardzo agresywnym dyskutantem, a jego argumenty uderzały w przeciwnika – oceniła przebieg spotkania w Denver Dotty Lynch, profesor komunikacji społecznej na American University – w kwestiach merytorycznych obaj kandydaci przedstawili wyraźnie swoje stanowiska, ale to przede wszystkim Romney bardzo pomógł swojej kampanii". Romney był chłodny, pewny siebie, a przede wszystkim patrzył na Obamę – podkreślał z kolei Jack Pitney, profesor politologii na Claremont McKenna College w Kalifornii. Jego zdaniem prezydent wyglądał tak, jakby miał trudności z koncentracją.