Korespondencja z Nowego Jorku
Zagrożenie konfliktem na Bliskim Wschodzie jest dziś większe niż cztery lata temu, a dyplomacji Baracka Obamy brakuje konskewencji – to zasadnicze zarzuty dotyczące polityki zagranicznej Białego Domu, wysunięte w poniedziałek wieczorem przez republikańskiego kandydata na prezydenta Mitta Romneya.
W Virginia Military Institute w Lexington Romney wygłosił pierwsze podczas tej kampanii przemówienie dotyczące polityki zagranicznej. Po wygranej debacie telewizyjnej republikanin złapał wiatr w żagle. Ogłoszone w poniedziałek rano wyniki sondażu Gallupa wskazują, że Romney zrównał się z Obamą – obaj cieszą się poparciem 47 proc. wyborców, choć przed ubiegłotygodniową debatą prezydent miał nad republikańskim rywalem aż 5 pkt proc. przewagi (50-45). Kolejne telewizyjne starcie dotyczyć ma problemów międzynarodowych i republikanin postanowił pójść za ciosem.
Czas deklaracji
Romney opowiedział się za wzmocnieniem militarnej obecności Stanów Zjednoczonych na świecie i przedstawił plan zmniejszenia napięcia na Bliskim Wschodzie. Receptą ma być powstrzymanie programu nuklearnego Iranu, przekazanie władzy w Afganistanie i zacieśnienie stosunków z Izraelem. Romney liczy na pozyskanie głosów Amerykanów żydowskiego pochodzenia, którzy cztery lata temu w 78 proc. poparli Baracka Obamę.
Przemówienie Romneya poświęcone było niemal w całości kwestiom bliskowschodnim. Republikanin chciał wykorzystać falę antyamerykańskich protestów, które przetoczyły się przez kraje islamskie. Utrzymywał, że zagrożenie terroryzmem nie słabnie, a atak na konsulat USA w libijskim Benghazi 11 września br. nie wynikał jedynie z erupcji gniewu po upublicznieniu fragmentów filmu obrażającego proroka Mahometa, lecz był dziełem al Kaidy. „Sama nadzieja to żadna strategia. Nie możemy wspierać naszych sojuszników i zwalczać wrogów na Bliskim Wschodzie, kiedy za słowami nie pójdą czyny" – deklaruje Romney.