Gdy te wydanie „Rz" oddawaliśmy do druku, wyników głosowania jeszcze nie było. Mieliśmy jedynie bardzo wstępne informacje o tym, jak rozpoczynały się wybory.
Jako pierwsze głosowało maleńkie miasteczko Dixville Notch w stanie New Hampshire. Każdy z kandydatów dostał w nim po pięć głosów (podczas poprzednich wyborów wygrał Obama). Nieco później zamknięto urny w niedalekim Hart's Location; tam Obama uzyskał 23 głosy, a Romney tylko dziewięć.
Ta kampania wyborcza była najdroższa w historii – rywalizujące obozy polityczne wydały łącznie ponad 6 miliardów dolarów – a specjaliści uznali ją za jedną z bardziej negatywnych. Tymczasem według ostatnich badań opinii publicznej obaj kandydaci mogli liczyć na podobną ilość głosów, być może Obama na nieco więcej niż Romney.
Z formalnego punktu widzenia wyborcy wyłaniali wczoraj nie samego prezydenta, ale 538 elektorów. W niemal wszystkich stanach ten z kandydatów, który otrzyma więcej głosów, „bierze" wszystkich elektorów; w kilku jest bardziej skomplikowany system. Może więc stać się tak, że wygra kandydat, który w skali kraju uzyskał mniej głosów niż jego konkurent, ale ma co najmniej 270 elektorów, jak np. George Bush w 2000 r.
Kluczowe było zachowanie wyborców w kilku „niepewnych" stanach, takich na przykład jak Ohio czy Karolina Północna. Media pokazywały wiele możliwych scenariuszy – i jedno było wczoraj pewne: na zwycięstwo mógł liczyć zarówno obecny lokator Białego Domu, jak i jego kontrkandydat.