Głównym oskarżonym jest 29-letni Radu Dogaru, któremu za rumuński „skok stulecia" grozi 20 lat więzienia. Oprócz niego na ławie oskarżonych ma zasiąść dwóch jego pomocników i człowiek oskarżony o paserstwo. Niejaki Adrian Procop, który uczestniczył w kradzieży zapadł się pod ziemię i będzie na razie sądzony zaocznie.
Do kradziezy doszło 16 pażdziernika 2012 r. Dogaru został namierzony już po kilku tygodniach. Policja usiłowała zaaranżować kupno obrazów i podobno transakcja przez podstawionych agentów była bliska sfinalizowania, ale Dogaru zorientował się, że jest śledzony i przestraszył się. Ostatecznie w styczniu zapała decyzja o aresztowaniu. Skradzionych dzieł nie znaleziono, choć tropy wiodły do wsi Caracliu we wschodniej Rumunii.
Jak oświadczyła Catalin Dancu, adwokatka Dogaru wciąż nie wiadomo, gdzie znajdują się obrazy, jednak miesiąc, który sędziowie dali na uzupełnienie dokumentacji powinien zdaniem obrony wystarczyć przynajmniej na przeprowadzenie badań laboratoryjnych. Mają one wyjaśnić jeden, za to fundamentalny aspekt sprawy: czy obrazy w ogóle jeszcze istnieją. Prawniczka oświadczyła z tajemniczym wyrazem twarzy: „będą państwo zaskoczeni, bo obrazy nie padły ofiarą płomieni".
Dogaru miał zaproponować władzom holenderskim ugodę w ramach której zwróciłby pięć obrazów, ale w odpowiedzi usłyszał, że jedyna co może zrobić dla naprawienia swojego czynu to zwrot wszystkich skradzionych dzieł bez stawiania żadnych warunków.
Po zdemaskowaniu sprawców matka głównego oskarżonego Olga Dogaru oświadczyła, że chcąc zatrzeć ślady przestępstwa po prostu spaliła obrazy. Później jednak odwołała swoje zeznania i właściwie do końca nie wiadomo co się naprawdę wydarzyło. Badania chemiczne przeprowadzone przez ekspertów z Narodowego Muzeum Historycznego w Bukareszcie wykazały bowiem, ze w popiele pozostałym po rzekomym spaleniu dzieł wartych bagatela 100 mln euro rzeczywiście były ślady farb malarskich, gwoździe i resztki płótna.