11 szefów dyplomacji państw zachodnich i arabskich próbowało wczoraj przekonać syryjską opozycję, by w przyszłym miesiącu w Genewie rozpoczęła rokowania z wysłannikami rządu w Damaszku. Ta powtórzyła, że nie rozpocznie rozmów, jak długo syryjski dyktator nie obieca, że odda władzę.
Jeśli był choć cień szansy, że mimo to uda się doprowadzić do mediacji, Baszar Asad wczoraj praktycznie jednym zdaniem go przekreślił. Oświadczył, że nie tylko nie ma zamiaru oddawać władzy, ale przeciwnie – chce ją utrzymać.
– Osobiście nie widzę żadnych przeszkód, by zgłosić swą kandydaturę w przyszłych wyborach prezydenckich – stwierdził w wywiadzie dla libańskiej telewizji Al-Madżadin. To twierdzenie nie tylko stoi w sprzeczności z tym, co mówił jeszcze w ubiegłym miesiącu, gdy zagrożony amerykańską interwencją zapowiadał, że ustąpi, „jeśli to poprawi sytuację w kraju". Przede wszystkim jego ostatnia deklaracja może przekreślić dyskutowane zakulisowo rozwiązanie, jakim byłoby oddanie przez Asada władzy podczas wyborów w 2014 r.
Nieoficjalnie przedstawiciele opozycji mówili, że zgodzą się na to, ale tylko jeśli prezydent nie będzie się ubiegał się o reelekcję. W przeciwnym razie – twierdzili – istniałoby za duże ryzyko, że będzie próbował sfałszować wyniki. Opozycjoniści sugerowali również, że w Genewie przedstawiciele Damaszku powinni zobowiązać się, że nie wykorzystają zapisów konstytucji umożliwiających „w szczególnych okolicznościach" przesunięcie terminu głosowania.
Deklaracje Asada nie są jednak jedynym problemem syryjskiej opozycji ani państw, które ją popierają, bo ich koalicja ostatnio mocno trzeszczy w szwach. Rząd w Ankarze, który był jednym z największych sprzymierzeńców rebeliantów, właśnie z tego powodu traci poparcie w kraju, a dla tureckich neonacjonalistów Asad stał się bohaterem. Jednocześnie Arabia Saudyjska, także wspierająca opozycję, coraz głośniej żąda od sojuszników „nie słów, a czynów".