Na Węgrzech trwa już kampania przed zapowiedzianymi na 6 kwietnia wyborami parlamentarnymi. Wbrew oczekiwaniom toczy się ona dość ospale, pod dyktando rządzącego Fideszu.
Po raz pierwszy wybory odbędą się według zmodyfikowanej w 2011 r. ordynacji. Najważniejszą zmianą jest zmniejszenie przyszłego parlamentu do 200 miejsc i likwidacja drugiej tury wyborów. Około połowy posłów wybranych zostanie z list krajowych, reszta walczyć będzie o ławy poselskie w okręgach jednomandatowych. Udział w wyborach będą mogły brać także osoby bez stałego adresu zamieszkania na Węgrzech, czyli w praktyce przedstawiciele mniejszości węgierskiej w krajach ościennych, którzy posiadają podwójne obywatelstwo.
Opozycja krytykuje zmiany, które jej zdaniem faworyzują partię rządzącą, np. zmieniając granice okręgów wyborczych. Nie jest to jednak do końca prawda, bowiem szanse ugrupowań zasadniczo się nie zmienią, poza lekką faworyzacją największych ugrupowań. Do reform przymierzały się zresztą już od dawna kolejne ekipy rządzące.
Obowiązująca od 1989 r. poprzednia ordynacja należała do najbardziej zawiłych w Europie, a liczebność 386-miejscowego parlamentu nie ma uzasadnienia w 10-milionowym państwie. Kilka razy podejmowano nieudane próby reform tego systemu, a na jego niedoskonałości zwracały uwagę instytucje europejskie jeszcze w latach 90.
Jedną z konsekwencji zmian jest ułatwienie startu nowym ugrupowaniom. – Warunkiem utworzenia listy krajowej jest zebranie 500 podpisów przez minimum 27 kandydatów indywidualnych z co najmniej dziewięciu komitatów (województw) i Budapesztu – tłumaczy „Rz" Dániel Listár z Narodowego Biura Wyborczego. – Z kolei przedstawiciele mniejszości narodowych (także polskiej) w razie nieuzyskania mandatu otrzymają miejsce „rzecznika", który będzie miał uprawnienia posła, ale bez prawa głosu.