W przekonaniu większości obserwatorów premier Cameron poniósł na ostatnim szczycie druzgocącą porażkę, sprzeciwiając się do końca powierzeniu Junckerowi szefostwa KE. To jedna strona medalu. Druga to, to iż zwiększył swe szanse na wygranie wyborów parlamentarnych w przyszłym roku. Obiecał, że jeżeli je wygra przeprowadzi do końca 2017 roku referendum na temat warunków członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii. Gdyby takie referendum odbyło się jeszcze przed ubiegłotygodniowym szczytem UE, miałby niewielkie szanse je wygrać, to znaczy utrzymać Albion w Unii. Po piątkowym szczycie 39 proc. Brytyjczyków głosowałoby za pozostaniem, a 37 - za wyjściem ich kraju z UE .
Opierając się nominacji Junckera, premier Cameron dał wyraźny sygnał mieszkańcom wysp, że jest gotów przeciwstawiać się wszelkim nowym pomysłom Brukseli ograniczającym niezależność Wielkiej Brytanii. Ma za sobą nie tylko miliony Brytyjczyków, ale i wielu posłów do nowego Parlamentu Europejskiego, którzy zdobyli swe miejsca na fali szerzącego się na kontynencie eurosceptycyzmu manifestującego się dzisiaj w sprzeciwie wobec brukselskiego centralizmu, imigracji na obszar UE oraz preferującego protekcjonizm gospodarczy. W ten sposób powstała pewna polityczna atmosfera sprzyjająca właśnie Cameronowi, mimo iż nie jest ona czynnikiem dominującym w Parlamencie Europejskim, zwiększającym stale swój wpływ na decyzje Brukseli.
Mało kto wyobraża sobie UE bez Wielkiej Brytanii. Mało kto sądzi dzisiaj, że w taki sposób zakończyć się może cały spór o Jeana-Claude'a Junckera. Ale też wielu polityków tego nie wyklucza. Dlatego Londyn może liczyć na współpracę wielu europejskich stolic w chwili, gdy kurz bojowy piątkowego szczytu zaczyna opadać i rzecz dotyczyć będzie, jak zachować Wielką Brytanię w UE. Ale nie za wszelką cenę.