W konsekwencji wydarzenia te wyznaczą granice stref wpływów, które będą obowiązywać przez dziesięciolecia. Plan minimum dla Polski to obrona wschodniej linii NATO i UE, plan maksimum – włączenie do zachodniej strefy Ukrainy, Białorusi oraz Mołdawii. W rzeczywistości linia podziału zapewne będzie przebiegała gdzieś pomiędzy tymi biegunami. Pytanie: gdzie?
1
Nie należy brać na poważnie głosów zachodnich polityków, że nie ma żadnych stref wpływów, a myślenie w takich kategoriach jest reliktem niechlubnej przeszłości. Strefy wpływów były, są i będą, niedowiarkom niech wystarczy krew przelewana na Ukrainie właśnie w imię nowych linii granicznych.
Zachód, w tym Polska, widzi Rosję jako siłę, która chce poszerzyć własną strefę wpływów, nie cofając się przed napaścią. W Rosji zaś to Zachód jest postrzegany jako agresor budujący bufor na Wschodzie. Tak różne interpretacje tych samych wydarzeń wynikają z trwającego już ponad dwie dekady geopolitycznego chaosu po upadku Związku Radzieckiego.
Pomiędzy Rosją, sukcesorem ZSRR, a dawnym NATO powstała strefa niczyja, kilkanaście państw do zagospodarowania. Zbyt słabych na w pełni samodzielny byt i zbyt skłóconych, by stworzyć środkowoeuropejski sojusz. Jakkolwiek byśmy krytykowali Moskwę, ma rację, kiedy twierdzi, że Zachód wykorzystał jej słabość, by ekspandować na Wschód. Spójrzmy na linię graniczną NATO i Wspólnoty Europejskiej dziś i na to, gdzie przebiegała w 1989 r.
Obecne kłopoty, w tym przelew krwi na Ukrainie, wynikają z tego, że Rosja powiedziała „dość". Uznała, iż dalsze rozszerzanie Zachodu zagraża jej bezpieczeństwu, poczuła się też na tyle mocna, by rzucić „agresorowi" wyzwanie. Jesteśmy gotowi do wojny, by utrzymać naszą strefę wpływów – oto fundamentalne przesłanie z Kremla.