anna słojewska ?z Brukseli
Oficjalnie 1 grudnia polski premier obejmie stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Ale w Polsce jego zwolennicy mówią o nim „prezydent", co jest bezpośrednim odpowiednikiem angielskiego czy francuskiego określenia „president". Krytycy wskazują, że to przesada, bo tytuł prezydenta zarezerwowany jest dla szefa państwa, a Tusk nie stanie przecież na czele UE, tylko jednej z jej instytucji.
Rzeczywiście w polskim tłumaczeniu traktatu lizbońskiego mowa jest o przewodniczącym Rady Europejskiej, a nie jej prezydencie. Ale przecież w Polsce tego tytułu używa się nie tylko w odniesieniu do głów państw, ale też np. dla określenia szefów międzynarodowych federacji piłkarskich FIFA i UEFA.
Faktycznie Tusk będzie szefem jednej z instytucji unijnych, ale zwyczajowo mówi się, że stoi na czele UE (choćby doniesienia po ostatnim szczycie w brytyjskim „Daily Telegraph", belgijskim „Le Soir" czy agencji Bloomberg).
Uzasadnieniem dla takiego określenia jest fakt, że to właśnie przewodniczący Rady Europejskiej reprezentuje UE na zewnątrz. Na wszystkich szczytach dwustronnych Tusk będzie stał na czele unijnej delegacji i będzie partnerem np. dla prezydentów USA, Chin, Japonii, Brazylii czy Rosji (jeśli doszłoby do odmrożenia relacji z tym krajem).