W amerykańskim slangu oznacza to mniej więcej „nicpoń, dupek". Nie wiadomo dokładnie, kto był autorem tego mocno niepochlebnego określenia przytoczonego jako cytat w artykule Jeffreya Godberga w ostatnim wydaniu magazynu „The Atlantic", ale chodzi o wysokiego rangą urzędnika administracji.
Prezentuje on dość niepochlebne opinie o Beniaminie Netanjahu, który jego zdaniem jest niezdecydowany, chwiejny, a w polityce nie interesuje go nic innego poza utrzymaniem władzy. „Nie interesuje go zmniejszanie napięcia z Palestyńczykami lub z arabskimi państwami sunnickimi" – twierdzi cytowany przez Godberga urzędnik. Także inni amerykańscy funkcjonariusze państwowi mieli w ostatnich latach wyrażać się o izraelskim premierze, że jest „uparty", „krótkowzroczny", „tępy", „reakcyjny", „zarozumiały" i „hałaśliwy".
Co więcej, także Netanjahu nie ma podobno najlepszego zdania o obecnej ekipie Białego Domu. Według rozmówców Godberga machnął już ręką na administrację, a jego ludzie próbują nawiązywać kontakty bezpośrednio z Kongresem, gdzie mają wielu republikańskich sojuszników, a po wyborach uzupełniających w najbliższy wtorek spodziewają się mieć ich jeszcze więcej.
To nie pierwszy przejaw nie najlepszego stanu relacji między Izraelem a Stanami Zjednoczonymi w ostatnim okresie. Pod koniec zeszłego tygodnia Jair Lapid, izraelski minister finansów, przyznał, że stosunki obu państw są w kryzysie i że należałoby to jak najprędzej naprawić. Słowa te padły, gdy urzędnicy Białego Domu odmówili Mosze Jaalonowi, ministrowi obrony Izraela, spotkania z czołowymi amerykańskimi politykami prezydenta (Jaalon wnioskował o spotkanie z sekretarzem stanu Johnem Kerrym, wiceprezydentem Joe Bidenem i doradczynią ds. bezpieczeństwa Susan Rice). Był to policzek wymierzony Jaalonowi za jego wcześniejsze ostre uwagi pod adresem polityki bliskowschodniej Kerry'ego. Tym boleśniejszy, że izraelscy politycy nie mieli dotychczas kłopotu z dostępem do swoich amerykańskich partnerów.
– Historia rozbieżności opinii między rządami Izraela a kolejnymi administracjami amerykańskimi jest dość długa – mówi „Rz" Oded Enan, analityk izraelskiego Instytutu Studiów nad Bezpieczeństwem Narodowym. – Dotyczyło to najróżniejszych kwestii, od wyznaczania granic między Izraelem a terytoriami palestyńskimi po sprawę dostarczania przez USA broni reżimom arabskim. Obecnie głównym powodem iskrzenia są ponownie relacje z Palestyńczykami, ale także odmienna ocena reakcji na irański program atomowy.
Zarówno amerykańscy, jak i izraelscy dziennikarze zauważają kompletny brak „chemii" w osobistych kontaktach Obamy i Netanjahu. Podczas ich wspólnych wystąpień brakuje swobody, a próby demonstrowania luzu przed kamerami wyglądają sztucznie. Nie jest to jednak żadną nowością w relacjach przywódców obu krajów. Dosłownie nie znosili się wzajemnie Jimmy Carter i Menachem Begin, za przyjazne trudno też było uznać spotkania George'a Busha seniora i Ariela Szarona. – Na szczęście zdarzający się niekiedy brak sympatii przywódców nie przekładał się na psucie relacji między naszymi państwami – mówi Oded Enan.