W kraju, którego korzenie są nierozerwalnie związane z protestantyzmem, to był dla Kościoła katolickiego moment triumfu. Za mównicą, przed którą stanął Franciszek, usiadł przewodniczący Izby Reprezentantów John A. Boehner, katolik, na którego zaproszenie papież przybył do amerykańskiego parlamentu.
Obok niego wiceprezydent Joe Biden, również katolik. A w ławach Kongresu 164 katolickich senatorów i posłów do Izby Reprezentantów (niemal 1/3 wszystkich zebranych delegatów). Na nieco ponad rok przed wyborami prezydenckimi z taką siłą trudno się nie liczyć. Zwłaszcza że już 22 proc. Amerykanów to katolicy, a Latynosi – 55 mln osób – to najszybciej rozwijająca się mniejszość w kraju.
– Wspólnota polityczna rozwija się, kiedy stara się w ramach swojego powołania pobudzić wzrost, aby zaspokoić podstawowe potrzeby wszystkich swoich członków, w szczególności tych, którzy znajdują się w sytuacji wielkiej niepewności – rozpoczął Franciszek swoje przemówienie w wystudiowanym i nie zawsze łatwym do zrozumienia angielskim.
Demokratom czy republikanom: komu te słowa bardziej się przysłużą? Amerykańskie media nie miały w czwartek wątpliwości, że Franciszkowi bliżej jest jednak do partii Baracka Obamy, prezydenta, który jako pierwszy spróbował wprowadzić powszechny system ubezpieczeń zdrowotnych.
Bo też w czasie pielgrzymki do USA Franciszek zabrał głos w wielu sprawach, które głęboko podzieliły dwie główne partie kraju. Przedstawiając się jako „syn imigrantów" (Włochów, którzy przyjechali do Argentyny), papież wezwał Amerykanów do „przyjęcia imigrantów bez strachu". Gdy faworyt republikanów Donald Trump domaga się „wyrzucania do Meksyku" 11 mln nielegalnie żyjących w USA Latynosów i chce zbudować na koszt południowego sąsiada mur oddzielający oba kraje, trudno uznać to przesłanie za wyraz poparcia dla partii Reagana i Busha.