Z pozoru wszystko wygląda świetnie. Jeszcze tydzień temu ugrupowanie Marine Le Pen w pierwszej turze zdobyło najwięcej głosów ze wszystkich partii aż w sześciu z trzynastu regionów kraju. Ale w minioną niedzielę dzięki niezwykłej mobilizacji wyborców, a także wycofaniu się w niektórych przypadkach socjalistów na rzecz kandydatów umiarkowanej prawicy udało się zatrzymać marsz Frontu Narodowego we wszystkich regionach kraju.
Le Pen osiągnęła jednak coś znacznie ważniejszego niż stanowiska we władzach samorządowych. W państwie, które od lat zmaga się z takimi strukturalnymi problemami jak wysokie bezrobocie, słaby wzrost gospodarczy, rosnąca przestępczość i trudności z integracją imigrantów, Front Narodowy wyrósł na jedyną wiarygodną alternatywę dla dotychczasowego układu politycznego.
Liczby mówią same za siebie. W Prowansji–Alpach–Lazurowym Wybrzeżu, jednym z najbogatszych regionów kraju, Marion Marechal Le Pen, wnuczka założyciela FN, zdobyła ponad 45 proc. głosów, choć przeciwko niej zjednoczyły się wszystkie „partie republikańskie". Podobnie zresztą jak na drugim końcu kraju, w Nord-Pas-de-Calais–Pikardii, gdzie Marine Le Pen dostała przeszło 42 proc. głosów. W wielu innych częściach kraju skrajna prawica przejęła 1/3 elektoratu. Po raz pierwszy Francuzi przestali wstydzić się poparcia dla skrajnej prawicy: exit polls odpowiadały z grubsza realnym wynikom.
W ten sposób we Francji powstały dwa mniej więcej równe i wrogie obozy: 7 mln wyborców Frontu Narodowego i tyleż muzułmańskich imigrantów. To układ na tyle wybuchowy, że premier Manuel Valls ostrzegł przed niebezpieczeństwem wojny domowej.
Ale dla Marine Le Pen niedzielne wybory to tylko kolejny etap na długiej drodze do władzy. Strukturalnych problemów Francji nie da się przecież rozwiązać w ciągu jednego, dwóch czy trzech lat. A to oznacza, że na alternatywę, w jaką przekształcił się Front Narodowy, będzie skłonnych głosować coraz więcej Francuzów.