Nad Renem po raz pierwszy spotkali się przywódcy czołowych partii populistycznej skrajnej prawicy. Poza liderką francuskiego Frontu Narodowego byli też jeden z szefów Alternatywy dla Niemiec (AfD) Marcus Pretzell i założyciel holenderskiej Partii Wolności Geert Wilders. Widziano także czołowych działaczy włoskiej separatystycznej Ligi Północnej.
Wszyscy szykują się w tym roku do wyborów, które, przynajmniej w niektórych wypadkach, mogą doprowadzić ich ugrupowania do władzy.
– Pierwszym ciosem w establishment był Brexit, kolejnym wybór Donalda Trumpa, którego stanowisko wobec Unii jest jasne: nie popiera systemu opresji ludów. Jestem przekonana, że w 2017 r. przebudzą się narody kontynentalnej Europy – powiedziała Marine Le Pen.
Do tej pory ani ona, ani przywódcy innych ugrupowań populistycznych nie chcieli występować razem. Jednym z powodów są różnice programowe, a nawet sprzeczne interesy.
Aby wygrać w kwietniu wybory prezydenckie, Le Pen musi przekonać Francuzów, że nie ma nic wspólnego z rasistowskimi, a nawet faszystowskimi poglądami swego ojca. Pretzell odwrotnie, stara się relatywizować winę Niemiec za nazistowskie zbrodnie. Jego zdaniem niemiecki naród „niesłusznie" musiał za nie pokutować i tę politykę trzeba zmienić o „180 stopni".