W ostatnich kilkudziesięciu godzinach do Francuzów zaczyna docierać, że niedziela może rozstrzygnąć na lata o losie ich kraju.
– Notujemy bardzo wyraźny wzrost deklaracji udziału w wyborach, to już 78 proc. uprawnionych. Ludzie zdają sobie sprawę, że rozgrywka jest poważna – przyznaje Emmanuel Riviere, dyrektor instytutu badania opinii publicznej Kantar. Ale jego zdaniem absolutnie nie da się powiedzieć, kto przejdzie do drugiej tury. Co prawda według czwartkowej ankiety Harris Interactive Emmanuel Macron może liczyć na 25 proc. głosów, Marine Le Pen – 22 proc., zaś François Fillon i Jean-Luc Melenchon – po 19 proc., ale to bardzo płynny elektorat: co trzeci Francuz uprawniony do głosowania (ok. 10 mln osób) jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji, kogo poprze.
– Jeśli brać pod uwagę tylko tych, którzy już nie zmienią zdania, Le Pen ma 18 proc. głosów, Macron i Fillon po 15 proc. zaś Melenchon 12 proc. – mówi Riviere.
Skąd taka niepewność w starej demokracji, jaką jest Francja?
– Od przeszło roku wszędzie na Zachodzie wybory są inne niż zwykle. Francja wpisuje się w ten trend. Ludzie odrzucają dotychczasową ofertę polityczną. Robią tak z powodu wzrostu polaryzacji dochodów, skutków kryzysu finansowego 2010 r., masowej imigracji związanej z globalizacją, niewydolności instytucji państwa, a w przypadku Francji także chronicznie wysokiego bezrobocia – mówi „Rz" Sylvie Kauffmann, szefowa działu opinii dziennika „Le Monde".