37-letni Hamou B. (do chwili zamknięcia tego wydania „Rzeczpospolitej" policja nie podała do wiadomości pełnej tożsamość podejrzanego) czekał w zaułku, aż nadejdzie czas zmiany jednostki, która osłaniała merostwo w Levallois-Perret, satelickim mieście francuskiej stolicy. Gdy żołnierzy byli odsłonięci, czarne BMW powoli ruszyło z miejsca i dopiero gdy było pięć metrów przed wojskowymi, przyspieszyło, raniąc sześciu z nich, w tym dwóch poważnie. Potem uciekło w nieznanym kierunku.
Akcja pościgowa okazała się skuteczna. Już o 13.00 policja ustaliła, że terrorysta jedzie autostradą A16 na północ, w kierunku Calais. Próbowano postawić zaporę na drodze, ale kierowca ją zdemolował. Nie udało się też utworzyć sztucznego korka, który miał zmusić terrorystów do ograniczenia tempa jazdy. Wtedy policjanci otworzyli ogień, pięciokrotnie raniąc dżihadystę, który, jak się później okazało, nie był uzbrojony.
Mimo że sprawca został tak skuteczni ujęty, we Francji rozgorzała poważna dyskusja, czy zainicjowana jeszcze w styczniu 2015 r. (po ataku na redakcję „Charlie Hebdo" w Paryżu) operacja „Sentinelle", w ramach której początkowo 10 tys., a obecnie 7 tys. żołnierzy patroluje francuskie miasta, ma w ogóle jakikolwiek sens.
– W taki sposób nie udało się zapobiec ani jednemu zamachowi, za to żołnierze stali się łatwym celem dla dżihadystów – mówi „Rz" Jean-Charles Brisard, dyrektor paryskiego Centrum Analiz Terroryzmu.
I rzeczywiście, w ciągu pięciu lat, a więc jeszcze przed rozpoczęciem operacji „Sentinelle", terroryści kilkanaście razy atakowali wojskowych, żandarmów i policjantów patrolujących francuskie miasta, zabijając łącznie dziewięciu z nich. Prekursorem okazał się jeszcze w 2012 r. Mohammed Merah, który 11 marca zabił w Tuluzie komandosa, a cztery dni później dwóch kolejnych wojskowych, zanim zaatakował dzieci wychodzące z żydowskiej szkoły w Tuluzie i w końcu został zabity po trwającym ponad 30 godzin i śledzonym przez całą Francję szturmie jego mieszkania przez brygady antyterrorystyczne.