O atrakcyjności raportu, którym żyją przede wszystkim eurosceptyczne media brytyjskie, przesądził nadruk „tajne”. Gdy się okazało, że treści dokumentu nie można ujawniać w mediach, pojawiły się doniesienia o masowej korupcji, na którą dowody miałyby się znajdować w raporcie.
Co w nim jest dokładnie – nie wiadomo. Bo każdy poseł, który papiery czytał, musiał się zobowiązać, że treści nie ujawni. Ogólne informacje są jednak znane i wynika z nich, że najciekawszych rzeczy w raporcie nie ma: ani nazwisk, ani krajów pochodzenia parlamentarzystów, którzy mieliby się dopuścić nadużyć. Są natomiast opisane przypadki nieprawidłowości w wynagradzaniu asystentów i finansowaniu biur poselskich – bo tego raport miał dotyczyć.
Jens Peter Bonde, duński poseł z ugrupowania eurosceptycznego, podaje przykłady: przelew pieniędzy na ośrodek opieki lub na konto tartaku. Piętnowany jest także przypadek, gdy pieniądze na konto asystenta pochodziły bezpośrednio z konta eurodeputowanego.
– Najlepiej byłoby raport ujawnić, żeby przekłuć tę bańkę – mówi „Rz” Bogusław Liberadzki z SLD, wiceprzewodniczący Komisji Kontroli Budżetowej Parlamentu Europejskiego. To właśnie jego komisja zamówiła analizę finansowania asystentów w PE. Zdaniem Liberadzkiego raport pokazuje, że system finansowania asystentów jest zły i powinien być zmieniony. Ale polemizuje on z tezą, że liczący 92 strony dokument dowodzi masowej korupcji w PE. – To gruba przesada. Zbadano 167 przypadków dotyczących 40 eurodeputowanych spośród ogólnej liczby 780. I wskazano na kilka lub kilkanaście nieprawidłowości – powiedział.
Jednak zdaniem niektórych eurodeputowanych, jak brytyjski liberał Chris Davies, nieprawidłowości są „masowe”. Inni krytycy tajności tego przymiotnika nie używają, ale przekonują, że europejscy podatnicy muszą poznać treść dokumentu. Tym bardziej że nie zawiera on nazwisk.