Adwokaci Julii Tymoszenko, skazanej na siedem lat więzienia, ale ciągle przebywającej w szpitalu dowodzą, że w sali, gdzie leczy schorzenie kręgosłupa powinien być systematycznie mierzony poziom napromieniowania. Dozymetr chcą odebrać z rąk urzędników osobiście. - Kto wie, co w nim może być zamontowane - twierdził obrońca Tymoszenko, Serhij Własenko.
Afera z dozymetrem i Julią Tymoszenko wybuchła we wrześniu, gdy został jej odebrany. Służby penitencjarne więzienia w Charkowie, gdzie powinna odbywać karę uznały, że w szpitalnej szafce ukrywa niedozwolone leki i urządzenia. Pod tym pretekstem przeprowadziły przeszukanie. Obrońcy Tymoszenko mówili, że odebrany jej miernik napromieniowania wskazywał czterokrotne przekroczenie normy. Choć nie sformułowali tego wprost, sugerują, że szefową opozycji może spotkać los rosyjskiego przeciwnika Kremla Aleksandra Litwinenki, którego w Londynie otruto polonem.
Sama Tymoszenko była przekonana, że akcję „odebrania dozymetra" polecił osobiście prezydent Wiktor Janukowycz, któremu zależy na „pogorszeniu jej stanu zdrowia". Współpracownicy byłej premier mówili, że niedozwolone leki zostały jej podrzucone.
Tymoszenko zażądała przekazania jej nowego dozymetra. - Urządzeniu, które znalazło się w rękach funkcjonariuszy służb specjalnych nie mogę ufać - ogłosiła. Zarzuty opozycjonistki w sprawie napromieniowania odpierają urzędnicy charkowskiego szpitala. Twierdzą, że jego poziom był kilkakrotnie mierzony w pomieszczeniu, gdzie leczy się Tymoszenko i nie przekraczał normy.