To kolejny akt w „wojnie z islamofaszyzmem” czy wręcz w IV wojnie światowej – jak określa walkę z islamskim terroryzmem jeden z ojców założycieli amerykańskiego neokonserwatyzmu Norman Podhoretz. Bhutto przybyła do Pakistanu na skutek nacisków USA, które chciały uprawomocnienia rządu Perweza Muszarrafa. Dyktator Pakistanu miał porozumieć się z Bhutto i po wyborach stworzyć koalicję, która doprowadziłaby do marginalizacji muzułmańskich radykałów.
Jak zwykle rzeczywistość nie poddała się racjonalnym rachubom. Główni protagoniści nie bardzo chcieli się dogadać, Muszarraf ogłosił stan wyjątkowy i zamknął Bhutto w areszcie domowym. Kiedy wreszcie zaczęli rozmawiać, liderka opozycyjnej Partii Ludowej została zamordowana, o co jej zwolennicy oskarżają prezydenta, rozpętując zamieszki na wielką skalę.
Prawdopodobieństwo wyborów oddala się, a na chaosie korzystają bardzo silni w Pakistanie muzułmańscy fundamentaliści. Trudno sobie wyobrazić konsekwencje przejęcia przez nich władzy w tym wielkim, wyposażonym w spore zasoby broni atomowej, kraju. Niewielkie są też nadzieje na to, aby – jak komuniści – islamscy radykałowie powstrzymali się od nuklearnego uderzenia w obawie przed jeszcze groźniejszą ripostą. Na początku rewolucji islamskiej jeden z ich duchowych przywódców, ajatollah Chomeini, zadeklarował przecież, że nie zawahałby się, gdyby dla chwały islamu trzeba było zetrzeć jego kraj – Iran – z powierzchni ziemi.
Dziś jego wychowanek, prezydent Iranu Ahmadineżad, robi wszystko, aby zdobyć broń atomową, twierdząc, że Izrael powinien zniknąć z mapy świata. A Izrael jest znienawidzony przez fundamentalistów, głównie dlatego że jest uważany za oazę kultury Zachodu w otoczeniu muzułmańskim.
Naiwnym złudzeniem jest więc wyobrażenie, że gdy wycofamy żołnierzy z Iraku i Afganistanu, te sprawy przestaną nas dotyczyć. W zglobalizowanym świecie wybuchy w Pakistanie słychać za naszym oknem.