Niezatapialny

Jakim cudem Włosi są gotowi znów wybrać Silvio Berlusconiego na premiera? Bo przestał im obiecywać cuda

Publikacja: 21.03.2008 23:21

Niezatapialny

Foto: AFP

W kwietniu Włosi pójdą do urn. Wszystko wskazuje na to, że ku osłupieniu zagranicy po raz trzeci wybiorą sobie na premiera Silvio Berlusconiego, od lat funkcjonującego w kształtowanej przez światowe media zbiorowej świadomości jako sublimat korupcji, bezguścia i egotyzmu.

Dwa lata temu wydawało się, że Romano Prodi, wygrywając wybory, zatrzasnął wieko politycznej trumny medialnego krezusa.

Tymczasem mit Berlusconiego ma się dziś wcale nieźle. Co więcej, medialny krezus zmartwychwstał i stanął przed wyborcami w nowym wcieleniu: już nie jako Demiurg, Wielki Mag czy arcyspryciarz, ale pozbawiony wszelkich atrybutów boskości 71-letni śmiertelnik z rozrusznikiem serca, pragmatyk i cynik.

Wielki mit Berlusconiego narodził się w 1993 r. Przegrane wybory dwa lata temu, a i wcześniejsze sondaże wskazywały wyraźnie, że legenda supermana powoli się zużywa, choć przegrał z Romano Prodim zaledwie o 0,07 proc. głosów. Teraz na potrzeby niedowiarków i niezdecydowanych Berlusconi diametralnie zmienił swój styl. Skutek był piorunujący. W pojedynku z nowym liderem centrolewicy Walterem Veltronim prowadzi w sondażach o 7 – 9 punktów procentowych.

Zrozumieć fenomen niezatapialnego Berlusconiego można jedynie, kiedy się wie, kim dla większości Włochów był przedtem i kim pozostał dla frenetycznych akolitów stanowiących nadal ok. jednej czwartej elektoratu.

Gdy w 1993 r. słynnym hasłem „Wchodzę na boisko” wraz z naprędce skleconą partią Forza Italia Berlusconi wkroczył na włoską scenę polityczną, traktowali go jak bohatera i śmiałka, który poważył się rzucić wyzwanie wszechpotężnemu establishmentowi. Włosi, choć gremialnie idą na wybory (dwa lata temu frekwencja wynosiła 83,6 proc.), zdają sobie doskonale sprawę, że na bieg wypadków mają wpływ ograniczony. Wybuchające co chwila skandale korupcyjne, bezkarność klasy politycznej i wszechobecny nepotyzm utwierdzają ich w przekonaniu, że tak naprawdę krajem rządzi tajemniczy i zazdrośnie strzegący swych przywilejów „pałac”, w którym włoskie elity decydują o wszystkim: od wysokości domiaru podatkowego po losy tytułu futbolowego mistrza Włoch.

Berlusconi na każdym kroku podkreślał, że dobija się tam z zewnątrz jako self-made man, który zbudował swoją fortunę ciężką pracą, i to z niczego. Co ważniejsze, przekonał Włochów, że jest jednym z nich, pierwszym, któremu udało się zajść tak wysoko, że rozumie ich kłopoty, bo miał kiedyś takie same. Poza tym oszałamiająca kariera medialnego magnata była spełnionym snem większości Włochów i żywym dowodem, że jednak można dojść z nędzy do pieniędzy. Bo wbrew obiegowym sądom to nie Wielka Brytania, ale właśnie Włochy są krajem sklepikarzy, maleńkich rodzinnych przedsiębiorstw, warsztatów, hotelików czy pizzerii.

Właśnie na potrzeby tego szerokiego elektoratu powstał zmitologizowany żywot Silvio, czyli fajerwerki geniuszu i brawury poparte katorżniczą pracą. Wynika z niego, że żyłkę do biznesu miał już w szkole podstawowej. Na klasówkach błyskawicznie rozwiązywał zadania, a potem pomagał kolegom. Ale nie za darmo. Za cukierki albo kilka lirów. Jako że w domu się nie przelewało, od samego początku studiów starał się wynagrodzić rodzicom wysiłek, dorabiając jako szansonista na statkach wycieczkowych i w mediolańskich restauracjach. Wynajmował się jako fotograf na wesela i pogrzeby, pukając od drzwi do drzwi, sprzedawał odkurzacze, a od trzeciego roku studiów pracował na pełnym etacie w firmie budowlanej. Pracę magisterską napisał z problemów prawnych umów o anonse i ogłoszenia, ale tylko dlatego, że firma Manzoni Pubblicita wywiesiła ogłoszenie na uniwersytecie, oferując za najlepsze opracowanie tematu 2 miliony lirów. Berlusconi konkurs wygrał, a na egzaminie magisterskim otrzymał najwyższą notę z wyróżnieniem.

Był rok 1961. We Włoszech skończył się właśnie czas powojennej odbudowy. Rozpoczęła się wielka budowa. Berlusconi, przeczuwając zbliżającą się koniunkturę, został inwestorem budowlanym. W przedsięwzięcie wpakował wszystkie swoje oszczędności i całą odprawę, którą ojciec, skromny urzędnik bankowy, dostał, przechodząc na emeryturę. Dwa lata później rozpoczął budowę luksusowego osiedla Milano 2 na 4 tys. mieszkańców. Rzekomo wyłącznie dzięki osobistemu czarowi i żelaznej argumentacji udało mu się namówić do przedsięwzięcia szwajcarskich finansistów z Lugano, choć tak naprawdę do dziś nie wiadomo, skąd Berlusconi wziął pieniądze na gigantyczną inwestycję.

Wiąże się z nią jeszcze jedna z lubością powtarzana opowieść, w której widać przebłysk brawury godny Nikodema Dyzmy. Pewien potencjalny inwestor z Rzymu kręcił nosem. Berlusconi pojechał więc do Rzymu i uwiódł mu sekretarkę. Dzięki temu zwiedział się, kiedy potencjalny nabywca chce się zjawić w Mediolanie, i poprosił sekretarkę, żeby przy okazji kupiła mu bilet z miejscówką w tym samym przedziale. Ponoć interes został ubity w wagonie restauracyjnym już w okolicach Bolonii. Ale i na to nie ma żadnych dowodów.

Żywot młodego Silvio utkany jest z dziesiątek takich i podobnych opowieści, prawd przemieszanych z półprawdami i prozaicznej konfabulacji. Pierwszy udokumentowany błysk geniuszu sięga czasów późniejszych, gdy Berlusconi zdał sobie sprawę z ogromnego potencjału drzemiącego w prywatnej telewizji. W Milano 2 założył pierwszą we Włoszech osiedlową kablówkę. Z telewizji osiedlowej powstała stacja Telemilano. Potem kupił kilka innych małych stacji TV. Zakaz nadawania na całe Włochy (państwowy RAI miał gwarantowany prawem monopol) ominął w ten sposób, że we wszystkich swoich stacjach równocześnie nadawał te same programy i filmy, a co ważniejsze, poprzetykane tymi samymi reklamami. Nie było to szczególnie zgodne z prawem, ale od czego ma się przyjaciół? Ówczesny premier Bettino Craxi (ojciec chrzestny córki Berlusconiego w 1984 r., świadek na jego drugim ślubie w 1990 r.) przeforsował odpowiedni dekret i tak powstało imperium Mediaset o sile rażenia porównywalnej z potęgą publicznej telewizji RAI.

W drugim genialnym posunięciu Berlusconi sprawił sobie w 1986 r. klub futbolowy AC Milan. A to w futbolocentrycznym kraju zapewnia nieprzerwane występy w mediach. Trzeba wiedzieć, że „Gazzetta dello Sport” jest najpoczytniejszym dziennikiem we Włoszech. Berlusconi wydał majątek na klasowych graczy i dwa lata później AC Milan był najlepszą drużyną we Włoszech, a trzy – w całej Europie.

W ten sposób powstał zbudowany na autentycznych sukcesach mit Silvio – z jednej strony maga, który aksamitnym dotykiem jak król Midas zamienia wszystko w złoto, a z drugiej – pracoholika bez innych nałogów, udowadniającego na każdym kroku, że chcieć to móc. Poza tym Włosi mieli nadzieję, że jeśli pierwszy w historii Włoch premier-biznesmen zadba przynajmniej w połowie o kraj tak jak o swoje interesy, Italia natychmiast spłynie mlekiem i miodem.

Tak świetnie uzbrojony Berlusconi wdarł się do „pałacu” niemal bez walki i od kiedy tam zamieszkał, bez przerwy wysyła Włochom sygnały, że czuje się obco, bo w głębi duszy jest jednym z nich, szansonistą ze statku i komiwojażerem, któremu się powiodło.

Podziela ich futbolową pasję, nagrywa płyty z przypadkowo poznanym parkingowym Mariano Apicellą, robi nieprzystojne aluzje do swojej jurności. Grymasy elit, że Berlusconi to prostak i mydłek o manierach fryzjera, a jego telewizje to szczyt bezguścia, w sporej części okazały się przeciwskuteczne. Wielu Włochom właśnie to się podoba.

Słynne w całym świecie dyplomatyczne faux pas i gafy Berlusconiego przyjmowane były tu różnie. Pół Italii tarzało się ze śmiechu, gdy przyłożył eurodeputowanemu Schulzowi, porównując go do kapo obozu koncentracyjnego. Na miły Bóg! Nikt tu przecież nie lubi Niemców. A gdy powiedział, że kultura islamu ustępuje zachodniej? Przecież to się samo przez się rozumie. Wielu Włochom imponowało, że „ich człowiek”, ich przedstawiciel w „pałacu” ze skromnej mediolańskiej rodziny, podśpiewuje sobie na Sardynii z Putinem, kopie piłkę z Blairem, a do prezydenta Busha mówi „My dear George”.

Słowem, żenujące w istocie żarty, nachalne podlizywanie się i dość poniżające zabiegi o względy możnych tego świata raziły tu dalece nie wszystkich. Za sukcesem politycznym Berlusconiego stało więc też to, że potrafił znaleźć klucz do większości Włochów.

Dzięki temu tuż przed wyborami 2001 r. zadał adwersarzom cios śmiertelny. Wszedł do okienka TV i nie tłumaczył jak konkurenci, że wzmożonym, wspólnym wysiłkiem osiągniemy sukces. Powiedział: „Ja, Silvio Berlusconi, sam obniżę wam podatki, stworzę milion miejsc pracy, wybuduję most na Sycylię i autostrady, podwyższę emerytury. Jeśli mi się nie uda, odchodzę”. Tak do Włochów nigdy przedtem nie mówił żaden polityk. Tak wówczas, jak i teraz komentatorzy światowych mediów nie mogą zrozumieć, dlaczego Włosi chcą sobie znów wybrać na premiera człowieka o ustawicznych kłopotach z wymiarem sprawiedliwości, będącego w dodatku żywym symbolem wołającego o pomstę do nieba konfliktu interesów. Po części dzieje się tak dlatego, że wszystkie poza jednym z 15 wielkich procesów wytoczonych Berlusconiemu dotyczą czasów tzw. łapówkogrodu, czyli tego, co działo się 16 lat temu i dawniej, a więc prehistorii. Wówczas wszyscy politycy i wszystkie partie polityczne poza postfaszystami brali łapówki od przedsiębiorców, a komuniści byli dodatkowo finansowani z Moskwy.

Włosi uznali więc, że skoro Berlusconi płacił łapówki Craxiemu, to widocznie musiał, bo takie były czasy, by za chwilę filuternie dodać: „To nasz jedyny polityk, który dawał, a nie brał”. Poza tym procesy o korupcję przeciwko innym łapownikom z tamtych czasów już dawno zakończono. Toczyły się tylko te przeciw Berlusconiemu. Oczywiście nikt nie wierzy w jego niewinność, ale jest jasne, że przynajmniej część z nich urządzono na wyraźne zamówienie polityczne. Symptomatyczne było to, że choć wielka akcja „Czyste ręce”, która zmiotła ze sceny politycznej chadecję i socjalistów, wybuchła w 1992 roku, pierwsze oskarżenia pod adresem Berlusconiego padły półtora roku później, dopiero wtedy gdy wszedł do polityki. Większość Włochów uznała to za zemstę „pałacu”. Dalszych przyczyn ich pobłażliwego stosunku do kłopotów Berlusconiego z prawem trzeba szukać w zakamarkach włoskiej duszy i sposobu, w jaki społeczeństwo włoskie od lat funkcjonuje.

Choć z pewnością taka diagnoza obraża wielu uczciwych Włochów, to jednak przybysz często odnosi wrażenie, że włoskie życie społeczne reguluje bardziej wzajemna wymiana przywilejów niż stworzone do tego instytucje. Człowiek pamiętający komunistyczną Polskę czuje się tu dobrze. Przeskoczenie dzięki znajomościom kolejki na zabieg medyczny, rozkodowanie płatnych kanałów TV przez koncesjonowanego przedstawiciela firmy montującej talerze satelitarne, „przyjazna” cena usługi lub towaru za gotówkę bez rachunku czy nawet wymazanie nieprzyjemnych zapisów z policyjnego komputera są tu praktykami dość powszechnymi.

Nie zawsze pieniądze zmieniają ręce. Czasem to inwestycja w niepewną przyszłość. Kto wie, kiedy sam będę w potrzebie? Stąd część Włochów patrzy na przygody Berlusconiego z prawem ze stoickim dystansem i zrozumieniem. Jest dla nich bardziej spryciarzem i cwaniakiem niż złodziejem i oszustem.

Dla wielu Włochów nękanych biurokracją i horrendalnymi podatkami spryt i cwaniactwo to cenne i godne zazdrości walory, o które warto się modlić, bo we włoskiej rzeczywistości bez nich często daleko zajść nie sposób. Poza tym życie nauczyło Włochów, że nie po to człowiek idzie do polityki i wchodzi w struktury władzy, by nic z tego nie mieć.

Część z nich sądzi, że Berlusconi wszedł do polityki, by od wewnątrz bronić swego interesu przed zachłannym „pałacem”, co całkowicie relatywizuje nie do końca tu zrozumiałe pojęcie konfliktu interesów. Że najbogatszy człowiek został premierem? Biedni już byli.

Z tych wszystkich powodów Berlusconi wygrał wybory w 2001 r. w cuglach, ale w ostatnich dwa lata temu poległ, bo musiał. Nie sprostał ogromnym oczekiwaniom. Ale nie przegrał z Prodim, tylko z własnym mitem. Stanął do walki z samym sobą: zmitologizowanym, boskim Silvio, cudotwórcą. Ba! Chrystusem i Napoleonem w jednej osobie, bo do nich też się porównywał.

Mówiąc krótko, sam we własny mit uwierzył. Podobnie jak w to, że rzeczywistość można zakląć, podretuszować i sprzedać w telewizji jak prawdę objawioną. Jednak wszyscy ci, którzy odtrąbili polityczną śmierć Berlusconiego, nie przewidzieli, że zadufany egotysta potrafi się tak szybko uczyć na własnych błędach i zdoła sprzedać niedowiarkom własną kandydaturę w zupełnie nowym, zaskakującym opakowaniu.

Zbiorowe harakiri kuriozalnej trupy Prodiego skwitował krótkim „A nie mówiłem?”, by z rozbrajającą szczerością oświadczyć: „Nie posiadam czarodziejskiej różdżki. Sytuacja kraju jest tragiczna, więc nie mogę obiecywać cudów. Trzeba wziąć się do ciężkiej pracy”. W jednej chwili Berlusconi zrezygnował z ukochanej roli cudownego zbawcy narodu. Teraz to nowy wódz centrolewicy Veltroni objeżdża Italię autokarem z hasłem podkradzionym Obamie „Damy radę!” i zapowiada cuda jak Berlusconi sprzed lat. A zdemitologizowany, nowo narodzony Silvio obiecuje Włochom jedynie krew, pot i łzy. W ten sposób znakomicie odczytał nastroje Włochów. Wiele wskazuje na to, a przede wszystkim sondaże, że realizm i umiarkowanie są dziś najbardziej chodliwym towarem politycznym.

Poza tym znikła ordynarna retoryka sprzed dwóch lat („Tylko fiuty głosują na centrolewicę”) i codzienne, nieprzebierające w słowach oskarżenia mediów o stronniczość. Berlusconi zrozumiał, że można powiedzieć to samo, używając wesołej anegdoty. Niedawno zwierzył się wyborcom: – Pani Thatcher dała mi genialną radę: „Silvio, nie przejmuj się. Nie czytaj gazet, w których cię krytykują, bo to ci zepsuje humor. Zamów u sekretarza tylko te, gdzie cię chwalą”. Tak zrobiłem – powiada Silvio – i teraz rano mam mnóstwo czasu. Mój niezastąpiony Bonaiuti nie przynosi mi już żadnych gazet.

Berlusconi zrezygnował nie tylko z gazet. Porzucił wreszcie niesmaczne aluzje do własnej jurności, bo widocznie zrozumiał, że zgrywając w wieku 71 lat Adonisa, naraża się na śmieszność. Teraz podkreśla, że jest dziadkiem.

Przestał też pozować na kierującego się niezłomnymi zasadami moralnymi rycerza wolności i swobody gospodarczej. Gdy kandydujący z jego listy do Senatu Giuseppe Ciarrapico w wywiadzie dla „La Repubblica” ogłosił, że jest zdeklarowanym faszystą, w dodatku karanym za oszustwa finansowe, Berlusconi nie ustąpił mimo protestów sojuszników, centrolewicy i społeczności żydowskiej. Wytłumaczył, że Ciarrapico się nie liczy, liczy się jedynie to, że posiada kilkanaście lokalnych gazet, dzięki którym można wygrać wybory. Wszyscy wieszczyli, że ten naganny cynizm i pragmatyzm będzie kosztował Berlusconiego sporo głosów, bo przecież przytłaczająca większość Włochów na słowo „faszyzm” reaguje alergicznie. Ale znów się okazało, że Berlusconi miał rację: słupki poparcia ani drgnęły.

Co jeszcze ważniejsze, Berlusconi wreszcie przestał wierzyć, że jest Wielkim Komunikatorem, który może w dyskusji zapędzić każdego przeciwnika w kozi róg. Po przegranym starciu telewizyjnym z Prodim dwa lata temu postanowił, że w studiu z Veltronim potykać się nie będzie. Wybrał walkę na dystans i suche, dobrze mierzone ciosy zamiast młócki.

Tej przemianie półboga w zjadacza chleba, który trzeźwo ocenia siebie i własne możliwości, towarzyszyły dwa symboliczne wydarzenia: Berlusconi przestał być najbogatszym człowiekiem Włoch (na liście „Forbesa” jest dopiero trzeci), a jego niezwyciężony AC Milan przegrał walkę o ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Arsenalem. Obie porażki Berlusconi tłumaczył tak samo: konkurenci okazali się lepsi.

Naturalnie trudno tłumaczyć wielki come back Berlusconiego wyłącznie nieśmiertelnością mitu i zaskakującą metamorfozą. Niecałe dwa lata rządów centrolewicy okazały się katastrofą. Dzięki opublikowanym statystykom OECD dowiedzieli się, że biorąc pod uwagę siłę nabywczą statystycznej pensji, zarabiają dwa razy mniej od Brytyjczyków i 80 procent tego co Grecy. Za to jeśli chodzi o wielkość klina podatkowego, czyli kosztów pracy, Włochy są na szóstym miejscu spośród 30 najbogatszych krajów świata. „Opodatkowali” sobie pracę aż na 46 proc.

Nadzieje na najbliższą przyszłość też są marne. Wzrost gospodarczy w tym roku ma osiągnąć zaledwie 0,6 proc. A ogólna sytuacja jest mętna jak woda w kałuży. Aż 40 proc. włoskiej gospodarki to szara strefa. Trudno się dziwić, skoro najpotężniejszym włoskim przedsiębiorstwem jest mafia. Obroty organizacji mafijnych razem wziętych szacuje się na niemal 100 mld euro rocznie, czyli 7 proc. PKB, a licząc inaczej, to dwa razy więcej niż cały włoski sektor rolniczy i trzy razy więcej niż koncern Fiata.

Z powodu wzrostu cen ropy rosną ceny energii, a i tak we Włoszech są najwyższe spośród wszystkich krajów w Unii. Co więcej, cena chleba wzrosła w tym roku aż o 17 proc., a żywności w ogóle aż o 6 proc. Doszło do tego, że biedne rodziny pieką chleb w domu, bo wychodzi taniej. 4,5 mln Włochów pracuje za grosze na krótkoterminowych umowach o pracę, które można rozwiązać niemal z dnia na dzień. W ten sposób powstała nowa włoska klasa społeczna „precari” (niepewni).

Może dlatego Włosi na razie wolą, żeby z tak głębokiego kryzysu wyprowadzał ich mówiący twardym językiem przedsiębiorca i menedżer niż miły w obejściu mistrz PR, polityczny gracz siedzący od zawsze na partyjnym, państwowym lub miejskim etacie.

W kwietniu Włosi pójdą do urn. Wszystko wskazuje na to, że ku osłupieniu zagranicy po raz trzeci wybiorą sobie na premiera Silvio Berlusconiego, od lat funkcjonującego w kształtowanej przez światowe media zbiorowej świadomości jako sublimat korupcji, bezguścia i egotyzmu.

Dwa lata temu wydawało się, że Romano Prodi, wygrywając wybory, zatrzasnął wieko politycznej trumny medialnego krezusa.

Pozostało 98% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022