Barack Obama właśnie zamierza sprowadzić sobie do administracji tykającą bombę, która wcześniej czy później wybuchnie z jeszcze nieznanym, ale z pewnością dramatycznym skutkiem.
A jej – po co to stanowisko? Dlaczego miałaby porzucić wygodny fotel senatora z Nowego Jorku, idealną odskocznię do zdobywania popularności wśród demokratów i kolejnych milionów na przyszłe kampanie? Dlaczego Hillary Clinton ryzykuje los Colina Powella – byłego sekretarza stanu z czasów Busha, zmiażdżonego przez prezydenta i jego współpracowników?Nie ma prostych odpowiedzi, przynajmniej dzisiaj, niecałe dwa miesiące przed oficjalnym objęciem urzędu przez Baracka Obamę. Jeśli jednak spojrzymy na dotychczasowe nominacje prezydenckie, to oddanie spraw zagranicznych dotychczasowej senator Nowego Jorku nie odbiega zasadniczo od ogólnego trendu w doborze pracowników administracji. Jego zasadniczy element to próba skupienia ludzi o różnych korzeniach partyjnych, ale poglądach zbliżonych do centrum.
Obama zostawił na stanowisku sekretarza obrony Roberta Gatesa, a jego doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego będzie emerytowany generał James Jones, który poparł w wyborach Johna McCaina. W zespole ekonomicznym brylują sekretarz skarbu Timothy Geithner, który jest niemal kopią Obamy (ten sam rocznik, dzieciństwo spędzone za granicą, nauka na prestiżowych uniwersytetach i, co najważniejsze, niemal identyczne poglądy na metody wyjścia z kryzysu), i szef Narodowej Rady Gospodarczej Larry Summers – indywidualista o silnej osobowości, a równocześnie współpracownik obu obozów politycznych, który musiał odejść z Harvardu, gdy odważył się zasugerować, że mężczyźni mają większy naturalny talent do matematyki niż kobiety.
Jeśli dodamy do tego zapowiedzi Obamy poważnego potraktowania przyszłej współpracy z republikanami i rosnącą frustrację lewicy Partii Demokratycznej ze względu na niedobór jej przedstawicieli w przyszłym rządzie, to wyłania się z tego obraz, który w dużym stopniu zgadza się z obietnicami przedwyborczymi Obamy: administracja będzie się składać z ludzi o różnych poglądach, a przynależność partyjna nie będzie zasadniczym kryterium doboru współpracowników.
Główną słabością takiego przepisu na rząd jest zapisany w niej nieustanny konflikt wewnętrzny. Najlepszym tego uosobieniem byłaby nominacja Hillary Clinton. Mimo zażartych polemik stoczonych w trakcie kampanii i obustronnych zarzutów o brak kompetencji prezydent Obama nie będzie jej głównym rywalem. Oprócz prezydenta pani Clinton będzie miała jeszcze dwóch partnerów chętnych do wywierania nacisków na Obamę: doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego oraz wiceprezydenta Johna Bidena, który został nim właśnie ze względu na swoje doświadczenie w polityce zagranicznej. Jak piszą amerykańskie media, Clinton zabezpieczyła się przed obcymi wpływami w Departamencie Stanu, uzyskując od Obamy gwarancję, że sama będzie dobierać swoich pracowników i będzie miała dostęp do prezydenta bez pośrednictwa jego doradców.