Ontario, Huronowie. Ba... Bywają takie wyprawy, którymi się żyje od dziecka i które biorą początek z marzeń o Indianach, z wigwamu pod śliwą w ogrodzie przy domu, z powieści Coopera i Curwooda. I szczerze mówiąc, niewiada kiedy się zaczynają – naprawdę? Czy w przeddzień wyjazdu, kiedy spakowany plecak stoi jeszcze w przedpokoju, aliści myślami już jesteś w drodze? Czy rok wcześniej, kiedy się okazało, że to możliwe, bo znaleźli się ludzie gotowi wesprzeć finansowo? Czy może aż wtenczas, kiedy po przeczytaniu „Kanady pachnącej żywicą” Fiedlera jęliśmy z bratem suszyć mięso na kaloryferze?
W sumie przejechaliśmy 6600 kilometrów samochodem i 2200 promami. Po drodze podziwialiśmy surowe landszafty kanadyjskiej północy – gamę zieleni Gór Laurentyńskich, intensywną grę świateł i cieni na rzece Sauguenay (Walt Whitman twierdził, że gra ta odróżnia Sauguenay od wszystkich innych rzek na świecie!), taniec żwiru na Trans-Labrador Highway i hieroglify piany na Wodospadach Piżmoszczura, spektakl mgieł nad Jeziorem Melville’a, skalny amfiteatr Zatoki Kaipokok, kamienne przełomy rzeki Aquanish i fantastyczne rzeźby litoralu na archipelagu Mingan – kąpaliśmy się w jeziorze Pequamilnu i w kraterze Manicouagan, w Morzu Labradorskim i w Zatoce św. Wawrzyńca, podziwialiśmy focze igraszki i zabawy wielorybów, zwiedziliśmy elektrownię Manic-Cing (największą w Kanadzie) i galerię sztuki Inuitów w Goose Bay, muzeum barda Gilesa Vigneaulta w Natashquan i Maison de la Chicoutai (to jest Willę Moroszki) w Riviere au Tonnerre. Lecz przede wszystkim spotykaliśmy się z ludźmi.
– Bo ludzie – mówi Duke Redbird – niezależnie od barwy skóry mają w żyłach jednako czerwoną krew.
Niektórzy pojawiali się na naszym szlaku znienacka, jakby ich zesłał Wielki Manitou, aby mnie oświecić: Denise Robertson w Mashteuiatsh podarowała mi zdjęcie lustra wody, na którym duchy jej indiańskich przodków patrzą z drzewa, a jeziorna tafla może być niebem, Alex Saunders na promie „Northern Ranger”, którym płynęliśmy do Nain, opowiedział mi o znaczeniu każdej z czterech stron świata w religii Inuitów (północ to kierunek na starość i siedziba nanuka, ducha białego niedźwiedzia), a Jason Crummey na tymże promie żartował sobie, że na Labradorze się nie opalimy, lecz zardzewiejemy. Innych odnajdowaliśmy sami, aczkolwiek niekiedy miałem wrażenie, jakby na mnie czekali, chcąc nauczyć czegoś ważnego: Benjamin W. Powell, nazwany za życia „ojcem Charlottetown”, traper, kupiec i autor parunastu książek (między innymi bestsellera „Labrador by Choice”), pokazał mi z dumą przez okno pracowni na zapleczu własnego sklepu świat, którego był twórcą, Philippe Mackenzie, indiański śpiewak z rezerwatu Maliotenam (jedyna postać „Niebieskiej drogi”, którą udało się odszukać dzięki temu, że Ken zapisał imię i nazwisko) był żywym przykładem, jak uważnie należy notować człowieka, zaś Kathia Rock z Uashat powiedziała mi, że tshe menuateten w języku Innu to po prostu „kocham cię”! A na wielu natykaliśmy się przypadkiem – jak trafia się pod drzewo, które daje zbawczy cień, lub na źródło kojące pragnienie – ich dobre rady, życzliwy uśmiech i pomocny gest ułatwiały podróż.
Im dłużej wałęsam się po świecie, tym wyraźniej pojmuję, że nie ważne, kiedy i skąd się wyrusza ani dokąd się zmierza (bodaj Magris napisał, że każda podróż jest powrotem), ale kogo po drodze się spotyka.