Czerwone budki telefoniczne, charakterystyczne skrzynki na listy, a na rogach ulic „bobbies” – brytyjscy policjanci z jajowatymi hełmami na głowach. Przed budynkami łopoczą Union Jacki, a w barach i restauracjach króluje ryba z frytkami. To jednak nie Leeds czy Manchester, ale oddalony o ponad 1,5 tysiąca kilometrów od Wysp Brytyjskich Gibraltar.
Na niewielkim półwyspie znajdującym się na południowym wybrzeżu Hiszpanii mieszka około 30 tysięcy ludzi. – Jesteśmy częścią Imperium Brytyjskiego i jesteśmy z tego dumni! To się nigdy nie zmieni – mówi Phil Taylor, były żołnierz, obecnie kierowca i przewodnik wycieczek. Podobnie jak większość Gibraltarczyków ma jasną karnację i anglosaskie rysy, a po angielsku mówi z brytyjskim akcentem.
W dwóch referendach, zorganizowanych w 1967 i 2002 roku, niemal wszyscy mieszkańcy opowiedzieli się za utrzymaniem jej obecnego statusu. A więc terytorium zamorskiego Wielkiej Brytanii. Nie podoba się to władzom w Madrycie, które uważają, że mający niespełna 7 kilometrów kwadratowych brytyjski Gibraltar to „przeżytek kolonializmu”.
[srodtytul]Irytująca wizyta[/srodtytul]
Konflikt ten sprawia, że do niedawna mieszkańcy Gibraltaru żyli jak w oblężonej twierdzy. Granica lądowa była zamknięta i na półwysep można było się dostać tylko drogą morską lub lotniczą. Samoloty musiały jednak lecieć okrężną drogą, bo Hiszpania nie godziła się, by przelatywały nad jej terytorium. Nie uznawała też kodu telefonicznego Gibraltaru (00 350) i wprowadziła ekonomiczną blokadę tego terytorium.