W Holandii lokale wyborcze już są zamknięte, a głosy przeliczone. Oficjalnych danych nie ma, ale wyniki wstępne pokazują, że drugą holenderską partią w Parlamencie Europejskim będzie ugrupowanie Geerta Wildersa – Partia Wolnościowa (PVV). To wielki sukces, bo do tej pory Wilders nie miał w PE żadnego przedstawiciela. Tym razem, dzięki wynikowi na poziomie ok. 16 proc., będzie miał 4 – 5 mandatów, a lepsi od niego są tylko rządzący chadecy z wynikiem około 20 proc. i 5 mandatami.

– Wynik Wildersa jest zbliżony do tego, co uzyskał Pim Fortuyn (prawicowy polityk holenderski zamordowany w 2002 roku – red.) w 2002 roku. To oznacza, że w Holandii jest 15 – 20 proc. ludzi, których można zmobilizować pod hasłami antyimigranckimi – mówi „Rz” Andre Krouvel, politolog z Vrije Universiteit w Amsterdamie.

Wilders to enfant terrible holenderskiej polityki. Zwraca uwagę już swoim wyglądem, ufarbowanymi na biało włosami. Wiecznie prowokuje, a najbardziej znana jego akcja to film „Fitna” krytykujący islam. W Holandii uznano, że Wilders propaguje dyskryminację rasową i szerzy nienawiść. Kampanię wyborczą prowadził pod hasłami sprzeciwu wobec rozszerzania Unii Europejskiej o Turcję, zwiększania kompetencji UE, ale także sprzeciwu wobec obecnego rządu.

W wyborach fatalnie wypadła koalicyjna Partia Pracy, zaskakująco dobrze natomiast dwie inne partie lewicowe – D66 i Zieloni. – Ludzie potrzebują jasnego przekazu. Zyskała partia, która mówi wyraźnie „nie” Unii, i te, które mówią „tak”. Umiarkowane, z przekazem „tak, ale”, straciły – tłumaczy Krouvel.