– Zdecydowałem się wziąć udział w kampanii, bo zostałem sprowokowany. Władze wprowadzają ludzi w błąd w taki sposób, że zwyczajnie nie mogę tego dłużej znieść – powiedział „Rz” Declan Ganley. Biznesmen, który w znacznym stopniu przyczynił się do odrzucenia traktatu reformującego UE w pierwszym referendum w 2008 r., znów stanął do boju, choć trzy miesiące temu zapowiadał, że wycofuje się z polityki.
Irlandzki premier Brian Cowen jest zdziwiony. – Jak zrozumiałem, jego stanowisko po wyborach do Parlamentu Europejskiego było takie, że bez mandatu nie będzie odpowiednią osobą do przewodzenia kampanii. Ale, jak wszyscy wiemy, w referendum każdy obywatel może wyrazić swą opinię – stwierdził szef rządu.
Sukces odniesiony w pierwszym referendum lizbońskim miał być dla Ganleya trampoliną do wielkiej kariery, ale założona przez niego ogólnoeuropejska partia Libertas poniosła sromotną klęskę w wyborach do europarlamentu. Ganley nie uzyskał mandatu. Do porażki biznesmena przyczyniły się oskarżenia o niejasne powiązania jego firmy z wojskiem i służbami specjalnymi USA. Chadecki poseł Jim Higgins nazwał nawet Ganleya marionetką amerykańskiej armii. Po porażce twórca Libertasu ogłosił, że wycofuje się z polityki i zajmie się wyłącznie swą firmą Rivada Networks, dostarczającą urządzenia telekomunikacyjne armii i policji USA.
Czy Ganley ma szansę na ponowne zablokowanie traktatu? Według sondażu w „Sunday Business Post” 62 proc. Irlandczyków zamierza głosować obecnie za Lizboną, a tylko 23 proc. jest przeciw. Z wyjątkiem lewicowo-narodowej partii Sinn Fein wszystkie ugrupowania w parlamencie prowadzą kampanię na rzecz „tak”. Cowen podkreśla, że po referendum z 2008 r. Irlandia zagwarantowała sobie prawo do posiadania komisarza w Komisji Europejskiej oraz niezależność w sprawach podatkowych i światopoglądowych. Brak tych gwarancji był powodem sprzeciwu wobec Lizbony, więc – jak podkreślają zwolennicy traktatu – teraz kampania „nie” jest już bez sensu.
– Coraz więcej ludzi dochodzi poza tym do wniosku, że w Europie jesteśmy mocniejsi, że skala i nasilenie problemów, wobec których stoimy, wymagają od nas wspólnej pracy z innymi państwami, które mogą nam pomóc w rozwiązaniu naszych problemów – podkreśla Cowen.