[i]Andrzej Pisalnik z Grodna [/i]
Do zwycięstwa w pierwszej turze prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence może wystarczyć nawet kilkanaście procent głosów oddanych w dniu wyborów, czyli 19 grudnia. Resztę uzbiera w głosowaniu przed terminem, do którego władze już od wtorku zapędzają studentów i pracowników przedsiębiorstw państwowych.
Obrońcy praw człowieka szacują, że liczba kart wrzuconych do urn przed 19 grudnia może stanowić nawet połowę wszystkich oddanych w wyborach głosów. – To gwałt na społeczeństwie – ocenia głosowanie przed terminem Uładzimir Łabkowicz z centrum obrony praw człowieka Wiasna. Ekspert podkreśla, że presja wywierana na Białorusinów, żeby głosowali wcześniej, jest tym razem o wiele większa niż podczas wyborów w
2006 roku. Wtedy dotyczyło to jednak głównie mieszkających w akademikach studentów. Obecnie, pod groźbą nieprzedłużenia umowy o pracę, do lokali wyborczych zapędzani są także pracownicy państwowych zakładów. Oznacza to, że rekord z 2006 roku, kiedy z możliwości przedterminowego głosowania skorzystało 31,3 procent wyborców, w tym roku zostanie pobity.
Mechanizm fałszowania wyborów za pomocą głosów oddanych przed terminem jest niezwykle prosty. Jak ujawnił były podpułkownik milicji Mikołaj Kazłou, dyżurujący w lokalach wyborczych i strzegący urn milicjanci dostają jednoznaczną instrukcję wykonywania wszystkich poleceń szefa lokalnej komisji wyborczej. Kazłou, który podczas wyborów parlamentarnych w 2008 roku pełnił dyżur w jednym z lokali, był świadkiem zamiany przez szefa komisji oddanych przed terminem głosów na karty do głosowania z zaznaczonym nazwiskiem kandydata władzy. Raport podpułkownika Kazłoua o tym został jednak przez jego przełożonych zignorowany.