Korespondencja z Kairu
– Nie mamy co jeść! Jak mam utrzymać rodzinę? – krzyczy mężczyzna na wózku, pokazując kikuty nóg, które stracił w wypadku. Z grupą innych inwalidów demonstruje w centrum Kairu. Niektórzy twierdzą, że zostali okaleczeni podczas rewolucji. – Mubarak, Mubarak – powtarza 40-letni Abdel, potrząsając pustym rękawem koszuli. Ma co jeść tylko dzięki Bractwu Muzułmańskiemu. Ale domaga się pomocy od państwa.
Takich demonstracji w całym Kairze są dziesiątki, a może setki. Jedni chcą mieszkań, inni pracy. To właśnie problemy społeczne i wysokie bezrobocie stały się zarzewiem rewolucji, która obaliła reżim Hosniego Mubaraka. Teraz Egipcjanie uświadamiają sobie, że na poprawę życia trzeba będzie poczekać.
– Interes idzie słabo. Zarabiam połowę tego co rok temu. Ale wiemy, że po rewolucji nie może od razu być lepiej, że trzeba cierpliwości – mówi Mohamed Ismail, sprzedawca arbuzów, który wypatruje klientów razem z ojcem, bratem i kilkuletnim synkiem.
Ale cierpliwość może się w końcu wyczerpać. Właściciel sklepiku z pamiątkami mówi, że atmosfera w stolicy jest napięta. – Dochody ludzi żyjących z turystyki spadły nawet o połowę. Jeśli taka sytuacja będzie się przedłużać, może dojść do kolejnej rewolucji. Już nawet ma nazwę: rewolucja głodu – mówi.