– To już sobie poszło i jeśli Bóg pozwoli, ten rak nigdy nie wróci – mówił lider Wenezueli po trzecim cyklu chemioterapii, którą, w odróżnieniu od dwóch poprzednich, przeszedł w tych dniach nie w Hawanie, ale w Caracas. 57-letni Chavez zadzwonił z onkologii do publicznej telewizji Venezolana de Televisión, by podziękować swoim sympatykom zebranym pod szpitalem wojskowym na modlitewnym czuwaniu.
Ci, którzy pamiętają, jak trzy lata temu wymachujący rękami, zacietrzewiony prezydent obwieszczał w telewizji, że nie wierzy w Boga ani w zaświaty, dlatego będzie eliminował z życia społeczeństwa Wenezueli wszelkie wartości judeochrześcijańskie, muszą przecierać oczy ze zdumienia. Zaledwie rok temu Chavez zarządził przegląd „Modus Vivendi" podpisanego przez władze z nuncjaturą papieską w Caracas, wyzywał arcybiskupa stolicy od nikczemników i radził mu, by lepiej zajął się swoimi księżmi pedofilami, a jemu pozwolił budować socjalizm XXI wieku. – Zejdźcie z obłoków jaskiniowcy – wzywał przywódców Kościoła. Tamtego wojowniczego watażkę dzielą od dzisiejszego Chaveza – z ogoloną głową, złożonymi dłońmi, pokornego i wyciszonego – tylko dwa miesiące choroby.
W czerwcu wenezuelski prezydent wybrał się z wizytą na Kubę, co nikogo nie zdziwiło, bo przecież ciągle jeździ do braci Castro. Zaraz potem jednak gruchnęła wiadomość, że pilnie musiał się poddać operacji. Upłynęło 10 dni, zanim postanowił ogłosić, że Kubańczycy wycięli mu nie ropień miednicy, ale raka (prostaty, dwunastnicy albo jelita grubego). Ukazujący się w Miami dziennik „El Nuevo Herald" podał, powołując się na źródła w CIA, że stan Chaveza jest krytyczny. Brat prezydenta wezwał Wenezuelczyków do walki zbrojnej, gdyby opozycja próbowała go obalić podczas rekonwalescencji na Kubie.
Nic takiego jednak się nie stało. Chavez rządził krajem z Hawany, wracał tam jeszcze dwukrotnie na chemioterapię, a teraz ogłasza koniec walki z rakiem.
Podczas mszy w jego intencji odprawionej 21 sierpnia dziękował w pierwszej kolejności „Jezusowi z Nazaretu, najlepszemu spośród uzdrowicieli", a dopiero na drugim miejscu Fidelowi Castro i kubańskim lekarzom. – Jesteśmy chrześcijanami, Jezus nas jednoczy – mówił do rodaków, którzy przyszli się za niego pomodlić. Ten nagły przypływ pobożności udzielił się chyba liderowi Nikaragui, sandiniście Danielowi Ortedze, bo w liście do kolegi zapewnił, że prosi Najwyższego, by dał mu siły niezbędne do szybkiego wyzdrowienia.