W czasie unijnego szczytu, który zaczyna się w czwartek, Polska będzie popierać stanowisko Niemiec, żeby maksymalnie osłabić pozycję Francji i Wielkiej Brytanii. Zdaniem ekspertów z kręgu polskiej dyplomacji MSZ będzie chciał, by przy okazji ratowania państw strefy euro nie doszło do osłabienia integracji w gronie 27 państw Unii Europejskiej. Atmosfera przed brukselskim szczytem da się streścić następująco: Polska nie ma wyboru – nie może liczyć ani na Francję, ani na Wielką Brytanię. Niemcy to jedyna opcja.
Paryż dąży do zmarginalizowania roli wszystkich państw spoza strefy euro, czemu dawał niejednokrotnie wyraz (ostatnio choćby na łamach „Financial Times", gdzie Jean-Claude Piris, który pracował nad traktatem lizbońskim, przekonywał, że rozszerzenie Unii w 2004 i 2007 r. stało się jedną z głównych przyczyn kryzysu w strefie euro). Natomiast Londyn w roli sojusznika – jako lider krajów spoza strefy – ze swoim eurosceptycyzmem odebrałby Polsce wiarygodność.
Wśród polskich dyplomatów panuje nawet przekonanie, że jeśli premier Donald Tusk pokaże się w towarzystwie szefa brytyjskiego rządu Davida Camerona, nadweręży to jego wizerunek. Według nich współpraca z Londynem w ramach krajów spoza strefy euro nie przyniesie Polsce żadnych korzyści.
Podczas szczytu, który ma zdecydować, czy reforma euro będzie wymagała zmian traktatowych czy „tylko" umów międzynarodowych i czy obejmie tylko 17 krajów unii walutowej czy też „17 oraz chętnych", Polska powinna dążyć do tego, by były to zmiany traktatowe i by także ona znalazła się w ich zasięgu.
Polska uważa, że należy dążyć do maksymalnego ograniczenia zakresu spraw, o których będą decydować tylko kraje strefy euro. Polski MSZ może zaakceptować, że nie będzie miał nic do powiedzenia na temat na przykład greckiego długu, ale powinien zabiegać o to, by decyzje dotyczące kwestii socjalnych, podatkowych czy rynków pracy uwzględniały punkt widzenia Warszawy.