Podczas przedwyborczej wizyty we francuskim Kraju Basków (1 marca) Nicolas Sarkozy musiał uciekać do baru w centrum Bayonne. Mieszkańcy powitali go bowiem buczeniem, gwizdami oraz okrzykami w rodzaju „Nicolas kampora! (po baskijsku „wynocha"), wskazującymi, że nie jest mile widziany w tym zakątku Francji. Policja użyła gazów łzawiących, by ostudzić nastroje.
Prezydent sam wskazał palcem winnych, mówiąc, że bardziej by się martwił, gdyby „został dobrze przyjęty przez ludzi bliskich ETA", baskijskiej organizacji zbrojnej, która zabiła setki ludzi w Hiszpanii i we Francji. – To nieliczna mniejszość kierująca się ślepą nienawiścią do Francji i gotowa na wszystko – grzmiał Sarkozy, zauważając, że ten region to Francja i że „prezydent Republiki może się udać, gdzie zechce". Zdaniem francuskiego przywódcy w Bayonne zwolennicy suwerennego Kraju Basków sprzymierzyli się z partią Francois Hollande'a.
– Jeśli w tym kraju socjalistyczni działacze bratają się z ludźmi z ETA, to znaczy, że nie jest dobrze. Wszyscy powinni to potępić – mówił prezydent.
– Mieszkam w pobliżu. Z tego, co sam widziałem i co mówili mi relacjonujący to wydarzenie dziennikarze, wynikało raczej, że była to spontaniczna reakcja przypadkowo zebranych ludzi, a nie żaden zorganizowany protest – mówi „Rz" Giuliano Cavaterra z sympatyzującej z baskijskimi nacjonalistami miejscowej gazety „Le Journal du Pays Basque". Cavaterra przestrzega przed traktowaniem incydentu w Bayonne jako dowodu na narastanie separatyzmu we francuskim Kraju Basków. – Moim zdaniem chodzi raczej o reformę terytorialną Sarkozy'ego, niekorzystną dla Basków, którą Hollande obiecał odwołać, jeśli wygra wybory – stwierdza dziennikarz.
Reforma terytorialna Sarkozy'ego pozbawia Basków nadziei na własny departament