Chociaż w Wielkiej Brytanii nie ma tradycji rządów koalicyjnych, zawarty po wyborach w 2010 roku sojusz partii konserwatywnej z Liberalnymi Demokratami wbrew przepowiedniom sceptyków funkcjonował dość zgodnie. W tym tygodniu zatrząsł się jednak w posadach. Torysi odrzucili bowiem plan reformy Izby Lordów będący jednym z głównych postulatów liberałów.
- Konserwatyści nie dotrzymują słowa w sprawie reformy Izby Lordów i w efekcie nasze porozumienie zostało złamane. Wkraczamy na niezbadane terytorium - ostrzegł przywódca Liberalnych Demokratów, wicepremier Nick Clegg.
Jego partia nie zamierza wychodzić z koalicji, ale w zemście nie poprze reformy dotyczącej zmiany granic okręgów wyborczych, co miało ułatwić konserwatystom z premierem Davidem Cameronem na czele zwycięstwo w 2015 roku.
- To punkt zwrotny w historii koalicji. W końcu ujawniły się głębokie ideologiczne podziały między obu partiami. Liberalni Demokraci chcą teraz zablokować kluczową dla konserwatystów reformę, co z pewnością rozwścieczy wielu torysów. Może nastąpić reakcja łańcuchowa i będziemy świadkami kolejnych sporów między obu partiami, a nawet rozpadu koalicji [pauza] mówi „Rz" dr Martin Farr, politolog z Uniwersytetu w Newcastle.
Liberałowie od 1911 roku bezskutecznie domagają się reformy Izby Lordów, która jest najbardziej skostniałą instytucją w brytyjskim systemie parlamentarnym. Część lordów dziedziczy bowiem swoje tytuły, a inni otrzymują je za zasługi dla partii politycznych. Kiedy po ostatnich wyborach, po raz pierwszy od II wojny światowej liberałom udało się wejść do rządu, jednym z głównych ich postulatów, jaki wpisali do umowy koalicyjnej, była demokratyzacja wyższej izby parlamentu. Premier David Cameron, obawiając się jednak rebelii w swojej partii, wycofał się z porozumienia.