Podczas ataku na Konsulat USA w Bengazi, drugim co do wielkości mieście Libii i stolicy ubiegłorocznej rewolucji przeciwko Muammarowi Kaddafiemu, zginął ambasador Christopher Stevens. Życie straciło też trzech innych Amerykanów.
Agresywny tłum 11 września wieczorem pojawił się i pod ambasadą amerykańską w Kairze. Tam skończyło się na paleniu amerykańskiej flagi czy wznoszeniu antyzachodnich i antychrześcijańskich haseł. Wściekłość muzułmanów miał wywołać krążący po Internecie film ośmieszający proroka Mahometa.
Śmierć ambasadora Stevensa zrodziła sporo pytań. Prawdopodobnie zginął w czasie próby ucieczki samochodem z zaatakowanego budynku Konsulatu w Bengazi. W samochód miała trafić rakieta odpalona z ręcznej wyrzutni. Przede wszystkim nie było wczoraj jasne, co w tak symbolicznym dniu, w rocznicę zamachów fundamentalistów islamskich, robił w Bengazi, ponad tysiąc kilometrów od ambasady w Trypolisie. I dlaczego najwyraźniej nie miał odpowiedniej ochrony. Prawdopodobnie w ostatniej chwili towarzyszyli mu dwaj komandosi. Obaj zginęli.
Od przeszło 30 lat Ameryka nie straciła w ten sposób ambasadora, ostatni był szef placówki w Kabulu w czasach inwazji radzieckiej na Afganistan. Wydarzenie wstrząsnęło opinią publiczną. Według komentatorów, np. Marka Mardella z BBC, zapewne wpłynie ono na kampanię przed listopadowymi wyborami prezydenckimi. Choćby na chwilę wprowadzi politykę zagraniczną na pierwszy plan.
Czy można się spodziewać militarnej odpowiedzi Ameryki? – Amerykanie mają niewielki margines działania. Nie mogą przecież uderzyć z takiego powodu ani na kraj, ani na niezidentyfikowany, rozwścieczony tłum – mówi „Rz" Jerzy Nowak, wieloletni dyplomata polski, między innymi były szef ambasady przy NATO.