Dlaczego ludzie dają się zastraszyć

Stalin zwykł mawiać, że woli, gdy go ktoś popiera ze strachu niż z przekonania. Przekonania bowiem można zmienić, a strach zawsze pozostaje ten sam

Publikacja: 16.09.2012 11:20

Doktor Hans Wolfgang Romberg: sumienny lekarz lotników, sumienny eksperymentator w Dachau

Doktor Hans Wolfgang Romberg: sumienny lekarz lotników, sumienny eksperymentator w Dachau

Foto: BE&W

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Wyobraźmy sobie przez chwilę tę scenę: piękny sierpniowy zachód słońca, łagodny wiaterek, a wokół dymy płonącego miasta. Smród palonych ciał. Pędzeni na miejsce egzekucji ludzie. Wśród nich student medycyny Jan Napiórkowski. „Jeden z egzekutorów daje znak ręką, byśmy postąpili naprzód. I nagle wybucha we mnie bunt. Nie posłucham się – krzyczy we mnie wszystko – nie pójdę tam. Zabijcie mnie w biegu, w czasie ucieczki. Przecież i tak nic innego mnie nie spotka...". Odważna decyzja, by wyrwać się z biernie idącego na śmierć tłumu, w jednej chwili przesunęła go z grupy kilkudziesięciu tysięcy zgładzonych do grupki kilkunastu zaledwie ocalałych z rzezi Woli w sierpniu 1944 r. Napiórkowskiego strach nie sparaliżował. Był jednak wyjątkiem.

Historycy, socjologowie i psychologowie wiele razy zastanawiali się nad tym, dlaczego ludzie w obliczu terroru tak łatwo dają się zastraszyć. Jak to możliwe, że kilkuset mniej lub bardziej zorganizowanych ludzi potrafi sprawić, że drżeć będą dziesiątki, a nawet setki tysięcy? W obozach zagłady ofiary poddawały się woli oprawców. Wiedząc, że idą na pewną śmierć, buntowały się rzadko. Życie w ciągłym lęku odbierało im zdolność realnej oceny sytuacji. Napędzało złudzenie, że ocalić życie uda się tylko, będąc posłusznym oprawcom. Przyjmując narzucone warunki gry.

Bezwolne tryby

Strach wydobywa z ludzi pokłady zła, o których w normalnych warunkach nigdy by się nie dowiedzieli. Doktor Hans Wolfgang Romberg, lekarz sztabowy w Niemieckim Instytucie Doświadczalnym Lotnictwa, w czasach pokoju sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Kiedy wybuchła wojna, równie sumiennie brał udział w nieludzkich eksperymentach medycznych. „Nie tylko byłem obecny, ale wykonywałem je osobiście" – precyzował swoją rolę podczas procesu w Norymberdze.

Nie był człowiekiem pozbawionym pewnych zasad. Interweniował na  przykład, gdy jeden z kolegów skierował do eksperymentów krawca bez orzeczonej kary śmierci, który podpadł mu tylko z tego powodu, że odmówił mu uszycia ubrania.

Ale już tych z wyrokami Romberg bez skrupułów umieszczał w komorze, w której panowały ciśnienia takie jak na dużych wysokościach. Wielu w trakcie tych prób umierało, inni doznawali nieodwracalnych urazów. Na  pytanie sędziów, czy w tym czasie istniała w Niemczech jakakolwiek możliwość sprzeciwu, lekarz odpowiadał: „Były tylko trzy możliwości sprzeciwu. Pierwsza i najważniejsza to emigracja osób, które były do tego zdolne; druga to otwarty sprzeciw oznaczający zesłanie do obozu koncentracyjnego lub karę śmierci i z tego, co wiem, taki sprzeciw nigdy nie zakończył się powodzeniem; trzecia, bierny opór, pozorne ustępstwa, udawanie i zwlekanie z wykonaniem rozkazów, krytykowanie w gronie przyjaciół, krótko mówiąc to, co dzisiaj określa się wewnętrzną emigracją". Trybunał Norymberski w 1947 r. Romberga uniewinnił.

Strach jako instrument zniewolenia i podporządkowania sobie obywatela do perfekcji wykorzystywały reżimy totalitarne. Pod presją permanentnego lęku ludzie zapominali o etyce i wrażliwości. Stawali się bezwolnymi trybami maszyny.

Chaim Rumkowski przed wojną był przedsiębiorcą, działaczem syjonistycznym. Gdyby nie wybuch wojny, na tym jednym zdaniu jego biografia zapewne by się kończyła. Jednak w październiku 1939 r. w okupowanej Łodzi Niemcy uczynili go przewodniczącym łódzkiego Judenratu. Wiedział, że należy do narodu przeznaczonego do eksterminacji. Że stanowi tylko narzędzie służące do łatwiejszego podporządkowania własnego narodu. Jednak wykorzystując swój niewątpliwy talent organizacyjny, zorganizował na wydzielonym terenie wzorcowy obóz pracy na potrzeby III Rzeszy. „To nie getto, to miasto pracy" – twierdził.

Wmówił sobie, że można skutecznie współpracować z Niemcami. I nie zawahał się, gdy ci sami Niemcy przyszli do niego w 1942 r. z żądaniem, by wytypował nieprzydatnych do pracy mieszkańców. „Udało mi się uratować te dzieci, które mają lat dziesięć lub więcej. Niech to będzie pociechą w waszym nieszczęściu. Żądanie było na dwadzieścia cztery tysiące ofiar, ale udało mi się stargować tę cyfrę do dwudziestu tysięcy. Może i mniej, ale pod warunkiem, że pójdą wszystkie dzieci do lat dziesięciu". I dzieci poszły.

Z żadnego innego getta nie uratowało się tak wielu Żydów. Żadne nie było zlikwidowane tak późno, dopiero w końcu sierpnia 1944 r. Ale za jaką cenę? Gdzie istnieje granica walki o przetrwanie? Strach przesuwa ją w nieskończoność. Rumkowski po likwidacji getta został wysłany ostatnim transportem do Auschwitz i tam zginął.

Historyk Marcin Zaremba przeanalizował polskie strachy tuż po II wojnie i spisał je w książce „Wielka trwoga". W wywiadzie mówił: „To był okres rozprzężenia i dużej fali bandytyzmu. Największą trwogę wywoływały jednak represje. Odbywały się publiczne egzekucje. Ludzie bali się wywózek na Wschód, pacyfikacji i procesów pokazowych.

Trwoga i presja

Lęk budziła sytuacja zagrożenia, gdyż według władzy każdy mógł być uznany za winnego i trafić do aresztu. Na przykład w Kielcach w 1945 r. dochodzi do aresztowania wszystkich, łącznie z woźnym, pracowników sądu i prokuratury. Jeśli w Polsce możemy mówić o terrorze masowym, to właśnie wtedy". Wtedy też budzą się podsycane przez władzę irracjonalne lęki, strach przed rzekomym mordem rytualnym chrześcijańskich dzieci przez Żydów staje się pretekstem do pogromów. A w prasie pojawiają się informacje o grasującym w Krakowie kanibalu.

Historia Igora Andrejewa, jednego z sędziów, który skazał na śmierć gen. Augusta Fieldorfa „Nila", stanowi najlepszy dowód na to, że życie w warunkach permanentnego strachu zmienia postrzeganie odwagi i tchórzostwa. Andrejew urodził się w Wilnie, pochodził z prawniczej rodziny. Jego ojciec, przed wojną znany adwokat, bronił między innymi sprawcę zamachu na radzieckiego dyplomatę. Podczas wojny został wywieziony w głąb Rosji, skąd nigdy nie wrócił.

Co pod rządami Sowietów przeżył sam Igor Andrejew, nie wiemy. Jednak wiele lat później o radzieckim wymiarze sprawiedliwości pisał: „Utożsamiać wymiar sprawiedliwości w Polsce z radzieckim może tylko ten, kto nie mieszkał w ZSRR, w kraju strachu, zakłamania i bezprawia". Jako repatriant przyjechał do Polski w 1947 r. Zdolny prawnik szybko zrobił karierę jako pracownik Ministerstwa Sprawiedliwości i wicedyrektor szkoły Duracza w ekspresowym trybie kształcącej nowe, sprawdzone kadry dla ludowego wymiaru sprawiedliwości. W 1951 r. trafił do sądu wojewódzkiego, a stamtąd oddelegowano go do Sądu Najwyższego.

Sprawa gen. Augusta Fieldorfa „Nila" była jedyną czysto polityczną, w jakiej orzekał. Wyrok śmierci skład sędziowski wydał jednogłośnie. Andrejew opowiadał po latach, że przekonywał przewodniczącego składu sędziowskiego, iż nie należy orzekać najwyższego wymiaru kary. Jednak w dniu wydania wyroku ku jego zdumieniu skład sędziowski się zmienił. Gdy pytano go, dlaczego i on nie wycofał się ze sprawy, odpowiadał: „Otóż dla mnie wycofanie się byłoby tchórzliwą ucieczką, byle tylko nie narazić swojego imienia na jakikolwiek zarzut".

Kiedy sprawa wyroku wyszła w latach 90. na jaw, Andrejew, wówczas niezwykle ceniony naukowiec, profesor prawa karnego, opuścił uczelnię. Jednak jemu jednemu nie brakowało potem odwagi, żeby na ten temat się wypowiadać. By skontaktować się z rodziną gen. „Nila" i przyznać do błędu.

W liście do dyrektora Instytutu Prawa Karnego tłumaczył: „Dzisiaj rodzi się pytanie, czy Sąd Najwyższy nie wydał wyroku pod naciskiem. Muszę stwierdzić, że nikt nie zwracał się do mnie z żądaniem, abym wydał takie lub inne orzeczenie. W tym sensie nacisku indywidualnego na mnie nie było. Nie wiem, czy taki nacisk nie był powodem determinacji pozostałych sędziów. Jednakże, biorąc pod uwagę, że działo się to w czasach największego terroru stalinowskiego, można mówić o presji, którą odczuwali wszyscy, ilekroć chodziło o wykonanie sugestii organów bezpieczeństwa".

Sam sobie skreślałem

Często szczególną gorliwością wyróżniali się ci, na których władza ludowa miała haki w postaci „niewłaściwych" epizodów w biografii, takich, które w normalnych czasach stanowiłyby powód do dumy. Czesław Łapiński w 1945 r. zgłosił się na ochotnika do LWP, by pracować w sądzie wojskowym. Ale zanim jako prokurator zaczął oskarżać w procesach doraźnych, w których zapadało najwięcej wyroków śmierci, zanim posłał na śmierć w procesie pokazowym rotmistrza Witolda Pileckiego i kapitana Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca", miał piękną wojenną kartę.

W 1936 r. ukończył szkołę artylerii w stopniu podporucznika, brał udział w wojnie obronnej 1939 r., pracował w wywiadzie ZWZ AK. W czasie powstania warszawskiego był dowódcą kompanii na Ochocie. Ranny w rękę, działał potem na Zamojszczyźnie, doszedł do stopnia majora.

Zbigniew Kubikowski w „Hańbie domowej" (serii wywiadów przeprowadzonych przez Jacka Trznadla z polskimi pisarzami na temat postawy ludzi kultury w czasach stalinizmu) wyjaśnia fenomen masowego włączania się tzw. inteligencji twórczej w budowę nowego ustroju. „Oni najbardziej ulegli panice i pierwsi, jak myślę, byli przekonani, że to się już prędko nie skończy. To już jest nasze życie. Wpadliśmy w zasadzkę. I teraz się zaczyna bardzo specyficzna historia. Mianowicie konieczności udziału. Bo z chwilą, kiedy się zorientowali, co się działo, dobrze wiedzieli, że w stalinowskim systemie są tylko dwa wyjścia: albo brać udział, albo być przedmiotem tego wszystkiego. I z tą chwilą każdy chciał brać udział, prawie każdy". Tak wykuwały się pieśni o Stalinie. I powieści takie jak „Popiół i diament".

Felietonista „Polityki" Daniel Passent o swojej twórczości w czasach PRL, ale w okresie późniejszym, kiedy reżim znacznie złagodniał, w wywiadzie rzece „Passa" opowiada: „...najbardziej odważny czułem się w domu, pisząc felieton. Potem, wieczorem, odwaga topniała, sam już sobie skreślałem niektóre rzeczy, wiedząc, że nie mam co zanosić tego do redakcji; koledzy od czasu do czasu też coś wykreślali i posyłali dopiero do cenzury, która z kolei robiła swoje. Czyli to, co powstawało jako granat, do czytelników trafiało już jako pączek, czasami kwaskowy, czasami gorzkawy, ale z wierzchu był lukier".

Strach obywatela kraju totalitarnego czy choćby autorytarnego to także strach świadka, który odwraca głowę, by nie patrzeć. W dokumentalnym filmie Wojciecha Maciejewskiego o wydarzeniach radomskich roku 1976 „Miasto z wyrokiem" jeden z takich świadków opowiada: „Młodego mężczyznę jeden trzymał za włosy, drugi go łańcuchem, trzeci z tyłu z pałą leciał. Sąsiadka zobaczyła, jak biją tych młodych ludzi, i się rozdarła: „Gestapo!". Ja w tym momencie intuicyjnie odszedłem szybko od okna i zasłoniłem firankę. Człowiek po prostu był w strachu, bo tacy ludzie, w nerwach, na taki krzyk, mogliby chałupę zniszczyć albo coś w tym sensie".

Wzbudzanie lęku było skuteczną metodą pozyskiwania przez SB tajnych współpracowników. Michał Boni w 1985 r. podpisał deklarację o współpracy. W 2007 r. wyjawił, że doszło do tego po wielogodzinnej rewizji w jego domu, po groźbach ujawnienia jego zdrady małżeńskiej i umieszczenia trzyletniego dziecka w milicyjnej izbie dziecka. Boni się przyznał, jednak wielu tajnych współpracowników lęk paraliżuje do dziś.

Eksplozja mrocznych instynktów

Niezależnie od ustroju społeczeństwa zawsze karmiły się swoimi lękami. Strach o zdrowie, dobytek, pomyślność to ważny element kształtowania świadomości. Trzęsienie ziemi, które w połowie XVIII wieku nawiedziło Lizbonę, przeorało świadomość oświeceniowych filozofów Europy. Rozegrało się bowiem w katolickiej Portugalii, do tego w dzień Wszystkich Świętych, co dla Woltera stało się argumentem za zakwestionowaniem roli religii i Kościoła.

Janusz Stanisław Andrasz, znawca Portugalii, opisując tę tragedię, przywołuje relację jednego ze świadków: „można powiedzieć bez żadnej przesady, że równocześnie płonęło ponad 100 różnych lokali. Dopalały się one przez następne 6 dni, bez jakichkolwiek prób ich ugaszenia. Ogień zniszczył wszystko to, co zostało oszczędzone przez trzęsienie ziemi, a ludzie byli tak zastraszeni i zdezorientowani, że nie mieli odwagi, aby ocalić choć jakąś część swojego dobytku".

Andrasz podkreśla, że ogrom nieszczęścia wyzwolił eksplozję tłumionych dotąd mrocznych instynktów oraz potrzebę wyrównania osobistych porachunków. „Słudzy i niewolnicy rabowali i zabijali swoich panów. Bandy złoczyńców, zbiegów z więzień czy zwykłych szabrowników plądrowały zrujnowane domostwa i terroryzowały tych, którzy przeżyli katastrofę".

Spokojne dzieci Kryzysu

Ci, którzy przeżyli I wojnę światową, równie silnie jak ponownych walk bali się wirusa grypy. Hiszpanka, która przeszła przez Europę, zabiła 50 milionów osób. Równie obciążający psychicznie był lęk po wielkim kryzysie. Po spektakularnych bankructwach, fali samobójstw spowodowanej krachem na giełdzie i okresie bezprecedensowego bezrobocia, które w Stanach Zjednoczonych dotknęło jednej trzeciej osób zdolnych do pracy.

Psychologowie zauważyli to 20 lat później, gdy przebadali osoby, których dzieciństwo przypadło na czas kryzysu. „Nie buntują się, nie piszą manifestów, nie pchają się na trybunę ani nie wznoszą transparentów" – tak o pokoleniu wychowanym w latach 30. pisał w 1951 r. tygodnik „Time". Strach przed utratą pracy, czyli źródła utrzymania, paraliżował ich działania i rozwój.

W Europie na doświadczenie wielkiego kryzysu nałożyła się trauma kolejnej, jeszcze straszniejszej wojny. Strach o życie, a potem doświadczenia biedy czasów powojennych pozostały z dziećmi urodzonymi w latach 20. i 30. już na zawsze. Ci zaś, którzy przeszli przez obozy koncentracyjne, odreagowują strach przed głodem do dziś.

To dlatego Marian Turski, historyk i dziennikarz, więzień Auschwitz, zawsze nosi ze sobą w torbie chleb, a Władysław Bartoszewski, choć jest smakoszem, najbardziej lubi zupy. Jego pasierb wspominał, że kiedy Bartoszewski wracał z zagranicznych wojaży, przywoził torby wypakowane puszkami z zupą. Im bardziej gęsta i sycąca, tym lepiej.

Pocieszać się można tym, że historia zapamiętuje tych, którzy w strasznych czasach strachowi się nie poddają. Lekarz Romberg nie jest tak znany jak Wilm Hosenfeld, niemiecki oficer, który ratował Polaków i Żydów w czasie okupacji. Rumkowskiego wspomina się rzadziej niż Janusza Korczaka czy Marka Edelmana. Za wzór stawiamy tych, co strach pokonali.

Sierpień 2012

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Wyobraźmy sobie przez chwilę tę scenę: piękny sierpniowy zachód słońca, łagodny wiaterek, a wokół dymy płonącego miasta. Smród palonych ciał. Pędzeni na miejsce egzekucji ludzie. Wśród nich student medycyny Jan Napiórkowski. „Jeden z egzekutorów daje znak ręką, byśmy postąpili naprzód. I nagle wybucha we mnie bunt. Nie posłucham się – krzyczy we mnie wszystko – nie pójdę tam. Zabijcie mnie w biegu, w czasie ucieczki. Przecież i tak nic innego mnie nie spotka...". Odważna decyzja, by wyrwać się z biernie idącego na śmierć tłumu, w jednej chwili przesunęła go z grupy kilkudziesięciu tysięcy zgładzonych do grupki kilkunastu zaledwie ocalałych z rzezi Woli w sierpniu 1944 r. Napiórkowskiego strach nie sparaliżował. Był jednak wyjątkiem.

Pozostało 94% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 804
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 803
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 801
Świat
Chciał zaprotestować przeciwko wojnie. Skazano go na 15 lat więzienia
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 800