„Jeśli optymiści w Pentagonie sądzą, że Rosja znów ograniczy się do ostrzeżeń i wyrażania gniewu, jak było w przypadku Iraku czy Jugosławii, to mogą się zdziwić” – napisała w redakcyjnym komentarzu „Komsomolska Prawda” ostrzegając, że zachodnia interwencja w Syrii może eskalować do poziomu, jaki osiągnął kryzys kubański w 1962 r.: „Czasy się zmieniły. Do stracenia jest dużo, a Moskwa tym razem nie ustąpi. Kto pęknie pierwszy: Putin czy Obama?”
Czytaj więcej o sytuacji w Syrii
Wkrótce potem agencja Interfax podała, że na Morze Śródziemne wyruszyły niszczyciel Floty Północnej oraz krążownik rakietowy „Moskwa”. Dołączą do 16 innych okrętów marynarki wojennej FR w regionie. Ich jedyną bazą tam jest syryjski port Tartus. W czwartek po południu pojawiła się też informacja, że w kierunku syryjskiego wybrzeża zmierza kolejny, piąty już niszczyciel amerykański, „USS Stout” uzbrojony w pociski manewrujące.
Szef rosyjskiej dyplomacji powtarza, że jego kraj „nie ma planów, by z kimkolwiek iść na wojnę”, ale posunięcia Kremla – podobnie jak innych sojuszników Assada – coraz mocniej obnażają, o jak wysoką stawkę chodzi w tym konflikcie.
Na razie wszyscy grają w nim na czas. Świadczyć o tym może choćby niespodziewana prośba rządu w Damaszku, by inspektorzy jeszcze nie wyjeżdżali z Syrii, choć reżim od kwietnia odmawiał wpuszczenia ich na terytorium kraju. Niespodziewanie zmienił zdanie, gdy ogłoszono, że inspektorzy wyjadą „do soboty” (interwencja może się zacząć zaraz potem). Prośbę Damaszku poparła Rosja.