Do wyborów parlamentarnych na Węgrzech pozostało jeszcze dobre pół roku, ale w rozgrzanym naddunajskim tyglu politycznym to wcale nie jest specjalnie długa perspektywa. Obie strony przymierzają się do przyszłego starcia niby do manichejskiej walki – Viktor Orbán z pewną przesadą zdążył już nawet stwierdzić, że nie będą to wybory, ale prawdziwa walka dobra ze złem.
Z punktu widzenia lewicy niezadowolenie części społeczeństwa z twardych rządów Orbána i jego ekipy to woda na młyn. W przypadku umiejętnego rozegrania kampanii wyborczej zmęczenie polityką uszczęśliwiania Węgrów w sposób nie wszystkim się podobający dawałoby ugrupowaniom szeroko rozumianej lewicy szansę na nawiązanie równorzędnej walki z rozdającą dziś karty narodowo-konserwatywną centroprawicą.
Rzecz jednak w tym, że to jedynie politologiczna teoria (albo raczej pobożne życzenie wyborców lewicy). Przywódcy lewicy nie są w stanie wykonać żadnego gestu demonstrującego wolę współdziałania. Pertraktacje na temat powołania wspólnej listy wyborczej dwóch największych ugrupowań opozycyjnych – Węgierskiej Partii Socjalistycznej pod przewodnictwem Attili Mesterházyego i ruchu Razem kierowanego przez byłego premiera Gordona Bajnaiego trwają od wiosny, a jak na razie kończą się jedynie brzmiącymi jak mantra zapowiedziami „nawiązania szerokiej współpracy".
Deficyt charyzmy
Choroba węgierskiej lewicy przypomina sytuację prawicy polskiej z lat 90. Tkwiące w opozycji ugrupowania mnożą się przez pączkowanie, a zamiast logiki wspólnej walki przeciwko dzierżącemu rządy przeciwnikowi politycznemu dominują pyskówki i przepychanki pomiędzy tracącymi pole manewru przywódcami.
Wszyscy lewicowi politycy mają własne patenty na pokonanie Fideszu, ale przy okazji nie mniej niż Orbána obawiają się siebie nawzajem. Nie potrafią uzgodnić wspólnego programu i taktyki, ale przede wszystkim nie są w stanie wyłonić wspólnego kandydata na fotel premiera albo przynajmniej silnego wodza zjednoczonej opozycji.