Prawdopodobnie nigdy nie uda się wyjaśnić co dokładnie sprowokowało strzelaninę, jaka wybuchła w wojskowych barakach w Dżubie pięć dni temu. Pewne jest natomiast, że tych kilka dni wystarczyło, by walki ogarnęły niemal cały Sudan Południowy, zginęły steki ludzi, a dziesiątki tysięcy uciekły z domów.
Zaraz po wybuchu walk ubrany w mundur wojskowy prezydent Salva Kiir w orędziu do narodu wyemitowanym przez telewizję państwową ogłosił, że walki to pokłosie zamachu stanu, jakiego dokonać próbował jego były zastępca Rieka Machara. Kilka godzin później policja aresztowała dziesięciu kluczowych polityków w kraju.
Machar, szczerbaty mechanik uważany do niedawna za bohatera walk o niepodległość kraju, zdołał uniknąć aresztowania. Dwa dni po prezydenckim orędziu odpowiedział szefowi państwa w wywiadzie prasowym, że walki to „nieporozumienie" między żołnierzami. Jednocześnie oskarżył Kiira o to, że wykorzystał je do pozbycia się rywali politycznych.
Bez względu na to, który z nich mówi prawdę, zaistniała sytuacja doskonale oddaje, jak kruche są koalicje dzięki, którym Sudan Południowy zdobył niepodległość. A ta, niespełna trzy lata temu, po dekadach wojen, nie przyszła łatwo i natychmiast została wystawiona na potężną próbę. Rząd Sudanu, od którego odłączyło się południe kraju, zażądał od oseska potężnych opłat za tranzyt ropy naftowej swymi rurociągami. A ta dla Sudanu Południowego jest praktycznie jednym źródłem funduszy.
Jednocześnie od czasu uzyskania niepodległości nie udało się tam rozbroić grup partyzanckich, które niegdyś walczyły z arabskimi żołnierzami wysłanymi z Chartumu, a teraz atakowały miejscową armię i napadały organizacje humanitarne. Ostatnio jednak kraj został wystawiony na najpoważniejszą próbę: awanturę polityczną, która może doprowadzić do podzielenia Sudanu Południowego między mieszkające na jego terytorium grupy etniczne.