Pierwsze uderzenie przeprowadziły dwa myśliwce F-18. Zrzuciły kierowane laserowo bomby na artylerię Państwa Islamskiego (IS), wywodzącej się z Al-Kaidy organizacji terrorystycznej, która zdołała opanować znaczną część Syrii i północnego Iraku. To pierwsza tego typu operacja od wycofania amerykańskich wojsk w 2011 r.
– Wiem, że wielu z was jest zaniepokojonych ponownym zaangażowaniem Ameryki w Iraku. Sam zostałem wybrany do Białego Domu po części po to, aby zakończyć iracką wojnę. I nie pozwolę, aby Stany Zjednoczone zostały wciągnięte w nowy konflikt w Iraku – zapewnił w nocy z czwartku na piątek prezydent Obama w chwili po zezwoleniu na bombardowania.
Nie wszystkich to jednak przekonało.
– To jest bardzo śliska ścieżka, bo nie bardzo wiadomo, w którym punkcie ma się zatrzymać nasza pomoc w walce z islamistami – wskazuje Phyllis Bennis, ekspert Institute for Policy Studies w Waszyngtonie.
Stany Zjednoczone zdecydowały się na działania, gdy okazało się, że w ostatnich dniach siły IS błyskawicznie pokonują kurdyjskie oddziały Peszmergów. Od rozpoczęcia interwencji w Iraku w 2003 r. Kurdowie byli najpewniejszym sojusznikiem Ameryki w tym kraju. Na północy Iraku zbudowali w miarę dobrze funkcjonujące struktury państwowe. Jednak Amerykanie nie zgodzili się na dozbrojenie Peszmergów w obawie, że doprowadzi to do ostatecznego rozpadu Iraku. Dlatego Kurdowie nie byli w stanie oprzeć się oddziałom IS, które przejęły dużą część amerykańskiej broni po pokonaniu w czerwcu irackiej armii. Bez wsparcia amerykańskiego lotnictwa w każdej chwili mogła paść stolica irackiego autonomicznego Kurdystanu Erbil. W mieście jest ponadto zakwaterowanych kilkudziesięciu amerykańskich doradców wojskowych.