W niedzielę w 83 regionach Rosji odbywały się wybory lokalne różnego szczebla. Tym razem do procedury zwanej wspólnym dniem głosowania dołączono świeżo zdobyty Krym. Wyborcy wchłoniętego przez Rosję półwyspu mieli wybrać wszystkie lokalne władze oraz deputowanych do dwóch nowych instytucji stworzonych po aneksji: Zgromadzenia Ustawodawczego, mającego rządzić w mieście Sewastopol, oraz Rady Państwa – miejscowego quasi-parlamentu.
Według oficjalnych danych frekwencja na półwyspie była jedną z najwyższych w czasie niedzielnego głosowania – wyniosła 52,9 proc.
Jednakże przywódca Medżlisu (organu wykonawczego społeczności krymskich Tatarów) Refat Czubarow wyśmiał dane miejscowej komisji wyborczej. „Cały czas odbieram gratulacje z powodu fatalnego wyniku wyborów" – powiedział w poniedziałek dziennikarzom. Jeszcze w lipcu Medżlis wezwał do bojkotu wszelkich wyborów na Krymie i wezwanie powtórzył w zeszłym tygodniu. „No, dorysowali sobie procenty brakujące do 50" – dodał Czubarow. Miejscowe władze przyznały zresztą, że do głosowania dopuszczono 80 tys. osób, których nie było na listach wyborczych.
Według danych przedstawionych przez Medżlis w głosowaniu naprawdę wzięło udział zaledwie 10–15 proc. uprawnionych, a w rejonach zwarcie zamieszkanych przez Tatarów „odnotowano całkowitą pasywność wyborców". Szefowa jednej z komisji wyborczych Symferopolu (w dzielnicy częściowo zamieszkanej przez Tatarów) poinformowała, że u niej głosowało jedynie około 7 proc. uprawnionych.
Sam samozwańczy premier Krymu Siergiej Aksjonow przyznał, że miejscowe władze (mianowane przez Kreml po aneksji) „miały trochę zawyżone oczekiwania (...), wszyscy chcieli, by frekwencja sięgała tak, powiedzmy, 90 proc.". Oficjalnie tyle właśnie wyborców miało głosować 16 marca na Krymie za przyłączeniem do Rosji.