Premier Japonii otrzymał w niedzielę to, czego pragnął, a mianowicie kolejne cztery lata na kontynuowanie eksperymentu znanego w Japonii i świecie pod nazwą abenomiki. W wyniku przedterminowych wyborów premier i jego Partia Liberalno-Demokratyczna mogą liczyć wraz z koalicyjnym ugrupowaniem na niemal dwie trzecie miejsc w 475- osobowym parlamencie.
– Japonia wraca – ogłosił Abe po swym niedawnym sukcesie wyborczym dwa lata temu. Miał na myśli gospodarczą odnowę Japonii, która boryka się od niemal trzech dekad z poważnymi trudnościami. Tym razem argumentował, że aby Japonia wróciła, musi mieć więcej czasu. Wyborcy to kupili, tym bardziej że będąca w rozsypce opozycja nie miała wiele do zaoferowania.
Tymczasem po początkowych sukcesach i wystrzeleniu trzech „strzał" – jak nazwał Abe swe pakiety reform – gospodarka znów buksuje. Niemal 40-proc. dewaluacja jena doprowadziła wprawdzie do zwiększenia konkurencyjności japońskich towarów eksportowych, ale działa niekorzystnie dla importerów. Mierne są także efekty działań na rzecz ożywienia popytu wewnętrznego poprzez zwiększenie wydatków rządowych w rozbudowę infrastruktury. Zniwelowała je podwyżka podatku od sprzedaży z pięciu do ośmiu procent. W tej sytuacji kolejna podwyżka do 10 proc. została odłożona.
Nie daje na razie efektów i trzecia „strzała" w postaci deregulacji gospodarki. Przy tym dług wewnętrzny Japonii sięga 240 proc. PKB, co stanowi 65 punktów więcej niż zagrożonej bankructwem Grecji. Ale bogate japońskie społeczeństwo kupuje z przekonaniem obligacje rządowe, co pozwala premierowi Abe finansować w 40 proc. wydatki z emisji papierów dłużnych. Rekord świata, jeżeli chodzi o kraje wysoko rozwinięte.
Premiera Abe czekają w nowej kadencji nie tylko problemy z gospodarką. Jego przeciwnicy zarzucają mu dążenie do militaryzacji Japonii oraz amnezję historyczną. Przypominają wizytę w słynnej świątyni Yasakuni, miejscu pamięci poległych w wojnach, nie wyłączając zbrodniarzy z okresu II wojny światowej.