Kierowana przez Nicolasa Sarkozy'ego koalicja konserwatywnej Unii na rzecz Ruchu Ludowego (UMP) oraz centrowych UDI i Modem odniosła w niedzielę spektakularne zwycięstwo wyborcze. Będzie rządzić w 67 spośród 101 departamentów, o 27 więcej niż do tej pory. Socjaliści muszą zadowolić się 34 departamentami, choć mieli ich do tej pory 61.
Swoją porażkę uznał premier Manuel Valls, choć dał do zrozumienia, że na stanowisku pozostanie. Rok temu sam przejął stanowisko po innym socjaliście, Jean-Marcu Ayraulcie, gdy lewica poniosła równie sromotną porażkę w wyborach municypalnych. Na dwa lata przed wyborami prezydenckimi François Hollande nie chce jednak po raz kolejny naruszać delikatnej równowagi w swoim obozie politycznym między zwolennikami liberalnych reform gospodarczych, którym przewodzi Valls, a tradycyjną lewicą.
Sarkozy i tak jednak triumfuje. – Zmiana warty jest w drodze, nic jej nie zatrzyma – zapowiedział zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów.
Były prezydent, który w listopadzie przejął w atmosferze sporów stery UMP, chce w maju przebudować swoje ugrupowanie, zmienić nazwę, struktury, program. I ma nadzieję, że na jego czele zdobędzie Pałac Elizejski w wyborach 2017 r., mszcząc się na Hollandzie za porażkę w 2012 r. To jednak nie jest przesądzone.
– Sarkozy nie ma na razie nowego pomysłu na Francję, nie ma nowego programu politycznego. Zwycięstwo prawicy nie jest tylko jego zasługą. I pozostało mu najtrudniejsze zadanie: przekonać Francuzów, że sam się na tyle zmienił, iż będzie skutecznie reprezentował interesy kraju – mówi „Rz" Pascal Perrineau, politolog z paryskiej Sciences Po.