May powierzyła zadanie wyprowadzenia kraju ze Wspólnoty trzem członkom swojego gabinetu. David Davis kieruje nowym resortem ds. wyjścia z Unii Europejskiej, Liam Fox Ministerstwem Handlu Zagranicznego, a Boris Johnson – Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Jednak cała trójka, zamiast współpracować, zaczęła rywalizować o zakres kompetencji. Co więcej, Davis do tej pory zatrudnił ledwie 10 proc. ekspertów w dziedzinie prawa europejskiego. Zadanie jest trudne, bo od dziesięcioleci w wielu obszarach, takich jak handel, rolnictwo czy polityka konkurencji, to Komisja Europejska reprezentowała Wielką Brytanię. Pozostają więc specjaliści z sektora prywatnego – ale ci są bardzo drodzy, domagają się za swoje usługi nawet 5 tys. funtów dziennie. Tymczasem budżet rządu May po cięciach przeprowadzonych przez jej poprzednika, Davida Camerona, nie ma nawet środków na stałą siedzibę dla nowego ministerstwa Davida Davisa. – Niektóre spotkania odbywają się w starbucksie przy Victoria Street – pisze „Guardian".
Liderzy kampanii na rzecz Brexitu, którzy przed referendum 23 czerwca snuli świetlane wizje Wielkiej Brytanii poza Wspólnotą, dopiero teraz odkrywają, jak skomplikowane i wielostronne więzi łączą ich kraj z Unią i jak trudno będzie je zerwać. – Poziom niekompetencji jest przerażający – przyznaje Ian Bond.
W tej sytuacji Theresa May woli zwlekać z rozpoczęciem rokowań z Unią i postawić na „soft Brexit", czyli uratowanie ile się da ze współpracy ze zjednoczoną Europą. Dlatego wciąż nie wiadomo, kiedy premier sięgnie po artykuł 50 traktatu lizbońskiego: najwcześniejsza realna data to luty przyszłego roku, ale całkiem możliwe, że nastąpi to nawet rok później.
Wątpliwości co do intencji May są tak duże, że w ubiegłym tygodniu kanclerz Angela Merkel uznała za konieczne podkreślenie, iż „Brexit jest nieunikniony".
Ekipa Theresy May wciąż nie nakreśliła nawet ogólnej wizji tego, jak miałyby wyglądać relacje z Brukselą. Zasadniczo rozważane są trzy modele: norweski, szwajcarski i kanadyjski.
Pierwszy, najbardziej wspierany przez biznes, zakłada pełny udział Wielkiej Brytanii w jednolitym rynku i przez to najmniej dotkliwe skutki dla gospodarki. Ale w Berlinie, Paryżu i innych stolicach Unii przekaz w takim przypadku jest jasny: Wielka Brytania – tak jak Norwegia – musiałaby utrzymać swobodę pracy i osiedlania się obywateli Unii oraz płacić jak dotąd składkę do budżetu Brukseli. I choć, jak wynika z opublikowanego w poniedziałek przez instytut British Future sondażu, 84 proc. Brytyjczyków opowiada się za pozostaniem w kraju obywateli UE, to eurosceptyczne skrzydło torysów całkowicie odrzuca to rozwiązanie.