Korespondencja z Rzymu
Włoscy wybrańcy narodu zarabiają miesięcznie minimum 14 tys. euro plus 3700 euro na asystenta (ale dwie trzecie woli schować pieniądze do kieszeni), plus wiele dodatków i zwrotów kosztów. Nie trzeba przedstawiać żadnych faktur. Co więcej, włoski parlamentarzysta po zaledwie pięcioletniej kadencji nabiera praw do emerytury w wysokości 3180 euro miesięcznie. Przy czym może na nią przejść już w wieku 40 lat. Jeśli zaś chodzi o składki ubezpieczeniowe (zdrowotna plus emerytalna), parlamentarzysta odprowadza zaledwie 8,6 procent swojej podstawowej pensji, a inni Włosi 33 procent.
Złota klasa polityczna
Szkopuł w tym, że rząd nie jest w stanie tego zmienić, bo parlament sam ustala sobie wysokość zarobków i emerytur. W związku z powszechnym oburzeniem na te przywileje premier Mario Monti spotkał się we wtorek z przewodniczącymi obu izb. Ustalili, że od 1 stycznia parlamentarzysta będzie miał prawo do emerytury dopiero po ukończeniu 60. roku życia i będzie musiał płacić o wiele wyższe składki. Od sumy tych składek ma też zależeć wysokość emerytury. Naturalnie parlament może te propozycje odrzucić, ale trudno sobie wyobrazić, by którykolwiek parlamentarzysta w obecnej atmosferze społecznej odważył się głosować przeciw.
Jak obliczono, takie rozwiązanie najmocniej bije po kieszeni około 120 młodszych parlamentarzystów o krótkim stażu. W związku z tym, że prawo nie może działać wstecz, kilkudziesięciu deputowanych i senatorów ze wszystkich ugrupowań zapowiedziało, że złożą rezygnację przed końcem tego roku, by utrzymać obowiązujące do 31 grudnia przywileje.
Wszystkie włoskie media zgodnie uznały tę postawę, szczególnie w sytuacji głębokiego kryzysu i wyrzeczeń czekających cały naród, za wyjątkowo haniebną. Ale groźba rezygnacji musi być bardzo realna, skoro przewodniczący obu izb rozpoczęli montowanie większości, by ewentualne dymisje odrzucić. Jeśli to się nie uda, mają ułożyć tak kalendarz posiedzeń, by w tym roku na rozpatrzenie rezygnacji nie było czasu.