To był ślub, o jakim rozpisują się nie tylko niemieckie tabloidy, ale i poważne media. Na ekskluzywną wyspę Sylt na Morzu Północnym przybyło kilkuset gości: polityków, artystów, dziennikarzy, wielu w otoczeniu ochroniarzy. To przyjaciele i znajomi ministra finansów Christiana Lindnera, szefa FDP, oraz jego wybranki, dziennikarki Franki Lehfeldt.
Uroczystości trwały trzy dni i sądząc po wydatkach w kultowej restauracji Sansibar położonej na piaszczystych wydmach, nikt nie przejmował się rekordową inflacją lub cenami benzyny. Takiego zbytku mieszkańcy Niemiec na ogół nie znoszą, nie tylko dlatego, że sami zaciskają pasa. To nie ten czas i nie to miejsce – podsumowały media po wyliczeniu, że suknia ślubna panny młodej musiała kosztować co najmniej 10 tys. euro, a garnitur ministra – ponad 3 tys. Dwie trzecie Niemców oceniło całość wydarzenia jako „nieodpowiednie”.
Prawdziwe oburzenie wywołało jednak co innego. Otóż prócz obowiązkowej uroczystości w urzędzie para małżonków zdecydowała się na ślub kościelny. – Dlaczego dwoje ludzi decyduje się ślub kościelny, skoro celowo opuścili Kościół i publicznie oświadczyli, że nie uważają się za chrześcijan? – pytała na łamach „Bilda” Margot Käßmann, biskupka Niemieckiego Kościoła Ewangelickiego (EKD) i jego była przewodnicząca.
Takich komentarzy pojawiła się cała masa. Zarzucano nawet parze młodej, że naraziła Kościół na koszty, gdyż wraz z formalnym wystąpieniem z niego przed laty przestała płacić podatek kościelny. W sieci wylała się krytyka pod adresem ministra finansów, który wie przecież, że niemieckie państwo subwencjonuje kościoły chrześcijańskie miliardami euro rocznie.
Okazało się też przy okazji, że dla wielu występujących oficjalnie z Kościołów wiernych nie jest to równoznaczne z zerwaniem wszystkich więzi emocjonalnych. Na to zwraca uwagę Lindner, przypominając, że w chwili obejmowania urzędu ministerialnego złożył przysięgę, odwołując się do Boga. W takiej sytuacji ślub kościelny nie powinien dziwić. Przypadek Lindnera nie jest wyjątkowy.